Tadeusz Kaźmierczak

Tadeusz Kaźmierczak

Urodził się w 1932 roku w Borszczowie, na dawnych Kresach. We wrześniu 1939 r. jego ojciec został aresztowany przez NKWD, a następnie rozstrzelany jako jedna z ofiar zbrodni katyńskiej. W kwietniu 1940 r. został wraz z matką wywieziony przez NKWD do Kazachstanu. Po „amnestii” w 1942 r. usiłował dotrzeć do polskiej armii gen. Andersa, ale transport, na rozkaz ówczesnych władz radzieckich, skierowano do miejscowości Czu w obwodzie dżambulskim. We wrześniu 1945 r. powrócił z Kazachstanu do Borszczowa. Swoje wspomnienia z tamtego okresu opublikował w zbiorowym opracowaniu „Polska droga do Kazachstanu” (Wyd. Inst. Hist. PAN, Warszawa 1998) i w książce „Z Sybiru do Polski”. (Tak było… Sybiracy. Tom 10. Związek Sybiraków, Oddz. w Krakowie, 2003). W Borszczowie w 1951 r. uzyskał świadectwo maturalne i w tym samym roku zdał wstępne egzaminy na Politechnikę Lwowską, ale nie został przyjęty z powodów politycznych. W latach 1952-1954 r. odbył służbę wojskową w Armii Radzieckiej. W roku akademickim 1955/1956 rozpoczął studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu w Użgorodzie. Do Polski powrócił w ramach repatriacji w 1959 r. Studia kontynuował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Tytuł magistra uzyskał w 1962 r. W okresie 1962-1965 r. był asystentem naukowym w Zakładzie Ochrony Przyrody PAN w Krakowie. Pracę na Wydziale Leśnym WSR w Krakowie rozpoczął w 1967 r. Kolejno przeszedł wszystkie stopnie awansu naukowego: od asystenta naukowo-technicznego, asystenta naukowo-dydaktycznego, adiunkta i docenta do profesora. Aktywnie uczestniczył w tworzeniu struktur „Solidarności” na Akademii Rolniczej w Krakowie. W 2002 r. przeszedł na emeryturę. Za działalność naukową, dydaktyczną i organizacyjną został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Jest także odznaczony Krzyżem Zesłańców Sybiru. Jest żonaty, ma dwoje dzieci i pięcioro wnucząt.

Wspomnienia Tadeusza Kaźmierczaka

Wstrząsające losy rodziny wywiezionej z Kresów Wschodnich do Kazachstanu w 1940 roku; śmierć ojca w Bykowni; opis służby w wojsku radzieckim i wreszcie szczęśliwy powrót do kraju.

Sprzedani za 60 rubli

Na początku lipca 1939 r. moja matka wyjechała ze mną i moją sześciomiesięczną siostrą do znajomego kolonisty, który w pobliskiej wiosce miał duży sad i las. Tak zalecił lekarz, ponieważ mieliśmy koklusz. 31 sierpnia przyjechał po nas posłaniec od mego ojca i zabrał nas do Horożanki. Pierwszego września przez radio dowiedzieliśmy się o rozpętanej przez Niemców wojnie. Pamiętam przekazywane przez radio alarmy dla miasta Warszawy: „Uwaga, nadchodzi! Przeszedł“.

W pierwszych dniach września pożegnaliśmy się z naszym tatusiem, który zapakował nas wraz z całym dobytkiem na dwa drabiniaste wozy, pocałował matkę, mnie i siostrę.Tak rozstaliśmy się i pojechaliśmy do rodzinnego Borszczowa, On zaś został na posterunku w Horożance, powiat Podhajce, w województwie stanisławowskim, dokąd cztery lata wcześniej przyjechaliśmy z Borszczowa. Z żalem opuszczałem Horożankę.

Rodzina Kaźmierczaków: Franciszka, Michał i dzieci – Zdzisia i Tadeusz. Sierpień 1939 r.

W Borszczowie poszedłem do drugiej klasy szkoły podstawowej. W domu zaciemnialiśmy wtedy okna kocami. Pamiętam, że odwiedzali nas znajomi, którzy wrócili z frontu z lżejszymi ranami rąk i nóg. Zapamiętałem też wkroczenie sowietów do Borszczowa 17 września 1939 r.. Z przodu jechał jeden czołg z czerwoną flagą, a za nim szła piechota. Jechały konne „taczanki“ z armatkami i karabinami maszynowymi. Piechurzy szli z karabinami gotowymi do strzału; karabiny nosili często na sznurkach. Na głowie mieli czapki spiczaste z dużymi czerwonymi gwiazdami –„budionowki“ (mówiliśmy, że ten szpic na czapce służy do rozrodu wszy). Z tyłu za nimi jechały zwykłe wozy. Nasi żołnierze stojący w koszarach borszczowskich daliby im radę, ale otrzymali rozkaz: „Nie strzelać“.

Borszczów zmieniał się. Często widziałem, jak Rosjanki po zakupieniu różnych rzeczy na rynku, szły przez miasto w kapeluszu, ale boso, zajadając kiszone ogórki. Pojawiły się tu i ówdzie portrety Lenina i Stalina. Moją matkę i ciocię często wzywało NKWD na przesłuchania.

W szkole opowiadali nam na lekcjach o „raju radzieckim“, o bogatych kołchozach, uczyli młodzież nienawiści do „polskich panów i burżujów“. Zaczęli od razu zwalczać religię, wykorzystując do tego nawet piękne słowa wiersza Marii Konopnickiej: „A kto tę choinkę wyhodował z ziarna? Wychowała ją mateńka ziemia nasza czarna. A kto tę choinkę poił w ciemnym gaju? Ranne ją poiły rosy i woda z ruczaju“. W komentarzu komunistycznej nauczycielki usłyszeliśmy, że to przyroda jest wszechmocna i od niej wszystko zależy, a nie od Pana Boga.

Na zawsze zapamiętałem szczekanie naszego psa, głośne walenie w okna i drzwi rodzinnego domu w Borszczowie. Była 3 nad ranem z 12 na 13 kwietnia 1940 r. Kiedy babcia Anna Zielińska otworzyła drzwi, wpadli enkawudziści wraz z donosicielami, tymi, którzy nas sprzedali za podwójne „trzydzieści srebrników“. Jak się później dowiedziałem, za głowę Polaka wysyłanego na wschód sprzedawczyk otrzymywał 60 rubli. Był wśród enkawudzistów Żyd o nazwisku Cukier i Ukrainiec Wandżura – nasi sąsiedzi. Enkawudziści byli uzbrojeni w karabiny z długimi okrągłymi bagnetami. Obstawili nasz dom, ustawili nas wszystkich w pokoju pod ścianą, zrobili rewizję osobistą, a następnie rozpoczęli spisywanie wszystkich rzeczy. Mieliśmy się zebrać do wyjazdu. Zabrałem ze sobą tylko „Modlitewnik żołnierza“. Pozwolili nam wziąć trochę pościeli, mniej ubrania i jeszcze mniej jedzenia. Z rodzinnego domu zabrali całą naszą rodzinę: babcię, moją matkę, mnie i siostrę – szesnastomiesięczną Zdzisławę, ciocię Antoninę Pasek (siostrę mojej matki) z dwiema córeczkami: Janiną (8 lat) i Anną (6 lat) oraz wuja Józia – brata mojej matki.

Załadowano nas na furmanki i przewieziono na dworzec kolejowy, a potem kazano nam wejść do towarowego wagonu, który już na nas czekał. Zauważyłem w nim tylko jedno małe zakratowane okienko, przez które – razem z dwoma synami borszczowskiego dziedzica Feltschuga – udawało mi się co jakiś czas popatrzeć. Pośrodku wagonu w podłodze był wycięty otwór, po prawej i lewej stronie znajdowały się półki-prycze.

Staliśmy na stacji kolejowej w Borszczowie dosyć długo. Po kilku godzinach wywołano babcię z synem. Wówczas mamusia oddała babci Zdzisię. Babcia była od wielu lat wdową, ale wyglądała jeszcze młodo. Oświadczyła, że to jej córeczka. Udało się. Wiedzieliśmy już, co stało się z małymi dziećmi, które wywieziono 10 lutego 1940 r. – większość z nich zamarzła. Później dowiedzieliśmy się, że zwolnienie babcia zawdzięczała swemu bratu, który przekonał Rosjan o pomyłce. Gdy wagon był już pełen ludzi tak, że nie dało się nikogo więcej wepchnąć, i nadszedł wieczór, ruszyliśmy w nieznane. Ktoś zawiesił naftową lampę i zaintonował pieśń: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród“, a potem „Kto się w opiekę odda Panu swemu“. Oczywiście ludzie płakali, bo nie wiedzieli, co ich czeka. Pierwsza noc na narach szybko minęła.

W Szepietówce przeładowano nas do pociagów jadących po szerokich torach. Tam ścisk był jeszcze większy. Ludzie siedzieli albo leżeli na pryczach, walizkach lub pakunkach, nie zdejmując ubrań. Starsi w ogóle nie wstawali z nar. Wody nie było, więc nikt się nie mył. Matki małych dzieci usiłowały kupić mleko. Nie miały w czym wyprać pieluch. Po wyrzuceniu kału przez otwór w podłodze w najlepszym wypadku polewały pieluszki „kipiatkom“ (przegotowaną wodą). Niektórzy ludzie całymi dniami nie przyjmowali żadnego pokarmu. Jechaliśmy przez Kijów Charków, Penzę, Kujbyszew, Ufa, Czelabińsk, Pietropawłowsk, Nowosybirsk, Barnauł, Semipałatyńsk i Żangis-Tobe. Gdy wjechaliśmy do Rosji, zobaczyłem przez okno pierwszych radzieckich ludzi – nędzarzy, prawie w łachmanach, i dzieci proszące, aby cokolwiek im dać. Pomyślałem sobie: „Kiedy wrócę do domu, powiem naszej nauczycielce, jak ten raj naprawdę wygląda“.

Zwykle w nocy otwierano zaryglowane drzwi wagonu i wywoływano jednego mężczyznę z wiadrem po „kipiatok“ ostrzegając, że w razie próby ucieczki będą strzelać. Podawano nam żółty, często cuchnący, w niewystarczających ilościach, niekiedy zimny „kipiatok“ w wiadrze. Po kilku dniach, w nocy, kiedy wszyscy spali, podano nam przypaloną kaszę z prosa bez tłuszczu. Wzięliśmy ze sobą trochę cukru i to nas uratowało. Mogliśmy się podzielić z tymi, którzy nie mieli. Innym razem, też w nocy, podano nam wodę pachnącą kiszonymi ogórkami bez tłuszczu. Najbliższą naszą sąsiadką na pryczy była pani Pawłowska, która nie miała nic przy sobie i w tej wspólnej niedoli stała się naszą ciocią. Dalsza droga przebiegała z dłuższymi postojami na bocznicach. Tam nawet można by było kupić mleko, ale mieliśmy tylko nasze pieniądze, bez wartości dla Rosjan.

Biełoruczki Poliaki

5 maja 1940 r., po 22 dniach jazdy w bydlęcych wagonach prawie bez jedzenia i picia, na stacji Żangis-Tobe odryglowano drzwi i kazano nam wyjść z wagonu. Zebrano nas w jednym miejscu, a następnie otoczono strażą. W nocy kazano nam wejść do paki ciężarowego samochodu. Okazało się wkrótce, że było nas w tej pace pięć rodzin: państwo Adlerowie (cztery osoby), Borowiczowie (trzy osoby), Kaźmierczakowie (dwie), Paskowie (trzy) i pani Pawłowska. Kurz wciskał się do nozdrzy i zgrzytał w zębach. Po około dziewięciogodzinnej jeździe pustynnymi drogami, przyjechaliśmy do wsi Wozdwiżenki, poczta Bolszaja Bukoń, rejon kokpektyński, Semipałatinskaja obłast. Tam nas zostawiono. Zamieszkaliśmy w lepiance wraz z paniami Martą Pawłowską i Olgą Borowiczową oraz jej córkami (razem 9 osób). Spaliśmy na ziemi.

Na drugi dzień ustawiła się długa kolejka mieszkańców Wozdwiżenki, aby nas zobaczyć. Miejscowym powiedzieli, że deportowani Polacy to przestępcy, wrogowie Związku Radzieckiego, i że przyjechaliśmy do nich na roboty, aby coś zarobić. Więc zdziwieni mieszkańcy oglądali nas nazywając „biełoruczki (białe rączki) Poliaki“. Mamusia wyszywała, robiła ręcznie różne chustki, chusteczki dla Rosjanek, upiększała haftem koszule itp. Ciocia Paskowa szyła na maszynie pożyczanej od miejscowych, a przybrana ciocia Marta pomagała im. My, dzieci, poszliśmy do szkoły, gdyż był obowiązek uczenia się. Mamusi udało się nawiązać kontakt listowny z babcią. W listach babcia pytała nas, czy może sprzedawać poszczególne przedmioty (futra, meble), aby wysyłać nam paczki. Kochana babcia przysyłała nam nie tylko listy, ale i paczki, które ratowały nas przede wszystkim przed kurzą ślepotą spowodowaną brakiem witamin i tłuszczu, przysyłała nici i włóczkę potrzebne do wyszywania i na swetry.

Gdy nadeszło lato, nauczyłem się z przymusu chodzić boso, bo noga urosła, a bucików nie można było kupić. Chodziłem często kąpać się nad rzekę Tałmenkę, dopływ Obu. Kilka razy się topiłem, ale w końcu nauczyłem się pływać. Podpatrzyłem, jak tubylcy łowią pod kamieniami ryby nalimy, więc i mnie niekiedy to się też udawało. Z agrafki lub ze szpilki robiłem haczyki, które przywiązywałem do silnej nici i do kija, i tak łowiłem ryby. Ześlizgiwały się one łatwo z takich haczyków, ale czasem złapałem, i była uciecha, że zje się rybkę. Chleb i sól były tam czarne. Jedliśmy przeważnie zacierkę i zupę z samych ziemniaków, bo na szczęście rosły tam ziemniaki, chociaż bardzo małe.

Moja matka była całkiem młoda i dość atrakcyjna dla „panów na stanowiskach“, toteż niejeden prezes kołchozu czy enkawudzista chciał się z nią żenić, ale każdy dostawał kosza. Miała z tego powodu dużo nieprzyjemności, a gdy przymuszano nas do pracy, dostawała pracę gorszą i cięższą. Staraliśmy się zawsze chodzić na pogrzeby Rosjan, gdyż po nich rozdawano po kawałeczku chleba. Była to pozostałość „panichidy“ (żałobnej mszy św.). Podczas żniw, w kołchozie zbierałem kłosy zboża za kombajnem, za co otrzymywałem kawałek kawona.

W pobliżu naszej lepianki była tak zwana Mołoczno-Towarnaja Ferma (Me-Te-Fi), ale wszystkie krowy były chore na brucelozę. Czasem udało nam się zdobyć mleko od kołchoźników w zamian za chustkę lub jakąś rzecz. Piliśmy je po przegotowaniu.

Już pierwszej zimy naszą chatę tak zasypał śnieg, że przez parę dni nie mogliśmy otworzyć drzwi. Po paru dniach przyjechał gospodarz naszej chałupiny z pobliskiego kołchozu, gdzie pracował, i odkopał nas. Zrobił w śniegu takie przejście, że wysoko jeszcze nad moją głową po obu stronach był śnieg, i mogłem pójść do szkoły tunelem. Było niezbyt bezpiecznie, bo wilki bardzo często porywały jakieś zwierzę ze wsi. Jak tylko zapadał zmierzch, psy-łajki wychodziły na dach i wyły, czując bliskość wilków. Często idąc do szkoły na własnoręcznie zrobionych nartach, widziałem je z niewielkiej odległości. Zresztą też i ludzi, którym nie udało się dotrzeć w czasie zamieci do jakiejś kryjówki, dopadały i rozszarpywały.

Nękały tam nas różne choroby, jak malaria i świerzb, świnka, czerwonka, tyfus brzuszny i plamisty, a najbardziej biegunka i głód. Mieliśmy wszyscy silną anemię. Sprzedawaliśmy wszystko, co mieliśmy przy sobie. Znalazł się kupiec nawet na nocnik i spluwaczkę. Przypadkowo kiedyś widziałem, jak w tych „naczyniach“ sąsiadka robiła w piecu jakąś zapiekankę.

Płonna nadzieja na wyjazd

Gdy w czerwcu 1941 r. Hitler uderzył na ZSRR, zmieniła się sytuacja Polaków. Dla nas najważniejszym wynikiem tych zmian był układ Sikorski-Majski. Pod koniec sierpnia 1941 r. dotarła do niektórych Polaków-zesłańców wiadomość, że premier rządu RP gen. Sikorski, zawarł układ z rządem ZSRR w Moskwie, na mocy którego Rada Najwyższa udzieliła wszystkim więzionym Polakom „amnestii“. Drogi wszystkich prowadziły na południe, gdzie powstały pierwsze oddziały Wojska Polskiego. Podążały tam całe rodziny, którym udało się przeżyć.

Do najbliższej stacji kolejowej mieliśmy ponad 180 km. Dotarliśmy do niej wynajmując różne środki lokomocji, przeważnie woły. Władze robiły na każdym kroku trudności. Tylko przekupstwem i sprytem można było wyrwać się z miejsc, dokąd nas początkowo zawieźli. Krążyliśmy tam i z powrotem po południowej części Związku Radzieckiego, a do tworzącej się Armii Polskiej nas nie dowieziono. Chodziły wśród nas pogłoski, że takie było polecenie samego Stalina. Po ponad miesięcznej tułaczce przez Żangiz-Tobe, Ajaguz, Lepsy, Usz-Tobe, Ałma-Ata, Dżambuł, Taszkient, Samarkandę cofnięto nas do Czu. Było to powiatowe miasteczko położone nad rzeką Czu. Nie pozwolono nam się osiedlić tylko zawieziono nas do kołchozu Embekszi, odległego o ponad 40 km od Czu.

Sytuacja nasza pogorszyła się z powodu tej wojny. Paczki nie dochodziły, listy też. Prawie cztery lata nie mieliśmy z babcią kontaktu. W miarę przybliżania się Niemców do Moskwy, pod względem materialnym było coraz trudniej. Trzeba było wierzyć, że jest Bóg, który ocali. Kto stracił wiarę, umierał w ciągu kilku dni. Codziennie, na jawie i w snach, marzyliśmy o powrocie do Polski, choć od początku nam mówili, że szybciej urosną nam włosy na dłoni, niż wrócimy do kraju. Ale nadzieja nas nie opuszczała; modliliśmy się rano i wieczór o szczęśliwy powrót nas i naszych tatusiów.

W Embekszi zamieszkaliśmy w „ziemlankach“ – jamach wykopanych w ziemi, przykrytych trzciną z jednym małym okienkiem. Podłogę (klepisko), aby się zbytnio nie kurzyło, smarowaliśmy rozcieńczonymi w wodzie krowimi ekskrementami. Starszych zmuszano do pracy od świtu do późnej nocy za jedyne 500 gr chleba. Niepracujący i dzieci otrzymywali 300 gr chleba.

Do Embekszi zaczęli napływać ranni żołnierze, już podleczeni, i nasi byli zesłańcy. Rosyjscy inwalidzi wojenni często upijali się. Niektórzy z nich robili straszne awantury i bijatyki. Kiedyś taki jeden pijany inwalida przyszedł wieczorem do nas z dużym nożem i groził, że nas wszystkich zabije. Wówczas bardzo się przestraszyłem. Uciekliśmy do Kazachów i tam spędziliśmy noc.

W Embekszi było dużo różnych narodowości: Czeczenów, Białorusinów, Estończyków, Japończyków, Karaczajów, Kazachów, Kirgizów, Koreańczyków, Litwinów, Niemców, Ormian, Polaków, Rosjan, Tatarów, Ujgurów, Uzbeków, Żydów i wielu innych. Dzieci bawiły się razem, każde dziecko mówiło swoim językiem i wszyscy się rozumieli. Do dzisiaj pozostało mi w pamięci sporo słów z tych języków.

Ponieważ chcieliśmy być blisko kolei, postanowiliśmy uciec z Embekszi do Czu. Wynajęliśmy od znajomej Kazaszki dwukołową „arbę“ i byka, załadowaliśmy wszystkie nasze manatki i w ciągu jednej nocy przenieśliśmy się na samą stację przy ul. Sowietskiej 6 w Czu. Chyba ze dwa tygodnie bolały mnie nogi od tego marszu.Tam mamusia i ciocia pracowały na polach kołchozu Mujum-Kum przy burakach cukrowych, a w zimie robiły sztuczny lód. Praca polegała na tym, że stało się z sikawką strażacką w jednym prawie miejscu i lało wodę, która przy silnym mrozie zamarzała. Stanie od świtu do nocy nie było łatwe.

Kto skończył 16 lat, musiał pracować. Do jakiej kto się nadawał pracy, orzekał brygadzista. Chleb był jeszcze ciemniejszy i cięższy niż w Wozdwiżence. Po nastaniu się w codziennej przedługiej kolejce, przynosiłem na cztery osoby kilogram i sześćset gramów czarnego chleba. Z kawałka sznurka i dwóch okładek jakiejś kazachskiej starej książki zrobiłem wagę, która wisiała na stałe pośrodku sufitu, tam gdzie normalnie wiszą lampy. Codziennie rozważałem ten chleb na równe dwie części dla cioci Paskowej i Janci oraz dla mnie i matki. Czasem dochodziło do sprzeczek, chociaż obydwie szalki były na jednym poziomie. Kilogram chleba na kartki kosztował 95 kopiejek, a na czarnym rynku sto rubli. Często dzieci dodawały sobie lat i pracowały, aby otrzymać trochę więcej tego czarnego chleba.

Głód

Żółwie stepowe często zmniejszały nasz głód. Robiliśmy z nich zupę lub często piekliśmy je na miejscu, w stepie. Przy pomocy sideł polowałem na wróble, wrony, dudki. Jadałem psie mięso, a ze szczególnym smakiem końskie i wielbłądzie. Na stepie zbierałem dziki czosnek, lebiodę, do której dodawałem przywiezione z pustyni dzikie kartofle. Była to bardzo ciekawa roślina. Nie udało mi się dotąd zdobyć jej botanicznej nazwy. Dopiero po 50 latach, przy pierwszym spotkaniu wszystkich ocalałych z Czu, dowiedziałem się, że z tej rośliny robią narkotyki. Niewykluczone, że to właśnie po zjedzeniu tych kartofli mieliśmy niesamowite sny, których opowiadaniom nie było końca. Wykopane w piachu ziemniaki gotowałem, i kiedy robił się z nich silny klej, dodawałem otręby i lebiodę, piekąc placki. Mimo kurzej ślepoty i spuchlizny głodowej, przeżyłem. Moja matka również cudem przeżyła, choć była już umierająca. Po silnym spuchnięciu z głodu, przyszła malaria i szereg innych chorób jak tyfus plamisty, biegunka i różyczka. Nie było żadnych leków, nawet podstawowych – tylko woda i 300 gr chleba, które dostawała jako niepracująca. Przyszedł kryzys i dłuższy czas nie dawała żadnych oznak życia. Modliłem się, by przeżyła. Miałem szczególne nabożeństwo do św. Antoniego z Padwy. Obiecałem mu dosyć dużą kwotę pieniędzy do puszki w borszczowskim kościele za ocalenie matki, gdy wrócimy. Moja matka dożyła prawie 95 lat!

Za cały miesiąc pracy, wyjątkowo, można było otrzymać 16 kilogramów pszenicy, ale częściej dostawało się połowę tego. Wówczas mieliśmy wielkie święto. Na żarnach mełłem pszenicę, z mąki robiłem ciasto, które wkładałem do „skoworodki“ (coś w rodzaju naszej patelni, ale bez rączki) i przykrywałem drugą „skoworodką“. Na podwórku rozpalałem ognisko, w którym piekłem placki.

W lecie panowały duże upały, dlatego cały wolny czas starałem się spędzać w tak zwanym głównym aryku (kanale), który odprowadzał wodę z rzeki Czu do podlewania ogrodów. Był on bardzo głęboki, więc pływałem w nim. Rzeka Czu była bardzo niebezpieczna, z licznymi wirami i nie widziałem, aby w niej się kto kąpał, jak to było w Tałmence. Jeszcze przed wschodem słońca chodziłem na ryby.

Chyba ze dwa razy spotkałem się ze zjawiskiem fatamorgany. Na horyzoncie widziałem pasące się stada wielbłądów i koni oraz wioskę. Usiłowałem dojść do nich, gdyż wydawały się być blisko, ale po pewnym czasie znikały. Częstym zjawiskiem były trąby powietrzne. Po kąpieli w aryku, gdy się suszyłem na słońcu, obserwowałem, jak raptem powstawało bardzo silne zawirowanie powietrza, które porywało ze sobą wszystko, co znajdowało się w miejscu wiru. Najczęściej był to piasek. Powstawała więc bardzo długa trąba, niosąca piasek, prawie pionowo, hen wysoko. Kiedyś taka trąba zahaczyła o pobliski ogród i wyrwała rosnącą kukurydzę z korzeniami, przenosząc ją bardzo daleko.

Pewnego razu, gdy zbierałem kiziaki na stepie, zauważyłem bardzo dużego węża. Takiego jeszcze nie widziałem w życiu. Był częściowo zwinięty w kłębek i głowę miał podniesioną do góry. U góry śpiewał ptaszek, podobny do skowronka. Po chwili ptak jakby zahipnotyzowany zaczął obniżać swój lot w kierunku węża, aż został przez niego schwytany. Obserwowałem, jak wąż go połknął.

Kazachowie piekli pszenicę i kukurydzę w dużych kotłach, po czym zjadali przypieczone ziarna zręcznie wrzucając każde ziarnko do ust i popijając herbatą z „piałki“ (filiżanki). Piekli też proso.

Kiedyś udało mi się wymienić u kolegi Isabeka nasiona buraków cukrowych na kawałek niewyprawionej końskiej skóry. Przypaliłem tę skórę na ogniu, a gdy zwinęła się prawie w rurkę i niemal zwęgliła, zjadłem ją. Marzyło się nam o zdobyciu czegokolwiek, co można by wziąć do ust. Toteż żułem na przykład wosk. Na ten pomysł wpadłem szyjąc komuś kalosze czy buty, bo kleju nie było. W ten sposób nawet zarabiałem. Do dratwy, aby bardziej się ślizgała, używałem wosku ze świecy. Wosk ten był już aż czarny i miał mnóstwo drobnych niteczek. Wziąłem go do ust i żułem, aby tak zapomnieć o głodzie.

W Czu przeżyliśmy największy głód. Zmarło tam z głodu bardzo wielu Polaków. Zapamiętałem nielicznych. Cała rodzina państwa Opielów – aż pięcioro dzieci z rodzicami. Z Antkiem Opielą chodziłem do jednej klasy. Podobnie jak ja, najpierw miał kurzą ślepotę, potem był bardzo słaby. Z gardła mógł wydusić tylko pojedyncze słowa. Ciche, krótkie, ochrypłe i bardzo nieśmiałe, ale zawsze z uśmiechem. Zaczął puchnąć z głodu, potem spuchlizna głodowa sklęsła i w niedługim czasie umarł. Właściwie prawie wszystkie dzieci wyglądały jednakowo: kościotrupy powleczone skórą. Niektóre, spuchnięte, były pulchne. Obydwoje państwo Tabaczkowie i państwo Antonowie też umarli z głodu. Nie zapamiętałem około dziesięciu osób, z którymi się żegnałem przed śmiercią. Panu Janowi Szostakowi, który umarł 24 stycznia 1943 r. już po śmierci, przed pochówkiem, szczur odgryzł kawałek wargi. Były przypadki kanibalizmu. Milicja wykrywała, że z ludzi robiono szaszłyki i sprzedawano. A jakie były straszne kolejki do placuszków, gdy ktoś czasem wyniósł na sprzedaż!

Placuszki

Pewnego razu byłem na bazarze, gdy ktoś wyniósł placuszki. Natychmiast utworzyła się bezładna kolejka. Większość chętnych do zakupienia ich wyjęła pieniądze i trzymając w garści, ale częściowo wysunięte, ponad głowami stojących przed nimi, usiłowała wepchnąć pieniądze sprzedającemu. Na moich oczach podszedł z tyłu bandzior i szybkim ruchem wyrwał stojącej przed nim kobiecie pieniądze, tak, że ona nie zauważyła złodzieja, który te pieniądze trzymał nad jej głową i krzyczał, aby mu sprzedać placuszki. Z chwilą, gdy jakiś chłopak wskazał poszkodowanej złodzieja, ten ostatni żyletką przeciągnął po oczach chłopca, pozbawiając go wzroku.

W kołchozach czy sowchozach nigdy w porę nie udało się zebrać z pola wszystkich buraków cukrowych, ziemniaków czy zboża, ale każdy, kto usiłował to zrobić dla siebie, dostawał 5-10 lat ciężkich robót za kradzież płodów państwowych. Dopiero na wiosnę, zmarznięte i gnijące, mogły być używane przez ludność.

Kilka kilometrów od Czu były plantacje arbuzow (kawonów). Pewnego razu razem z dorosłymi poszedłem w nocy kraść kawony i melony. Wiele nas to kosztowało. Po ucieczce na bezpieczną odległość, zaczęliśmy je jeść. Na kolanie rozbijałem kawon, wypijałem wodę, która była w środku, a następnie obgryzałem miękisz. Szczególnie smaczne, bo bardzo słodkie, były melony. Potrafiliśmy zjeść bardzo dużo, aż brzuchy nam pęczniały, ale było już mniej do niesienia.

Z czasem udało nam się w Czu dostać działkę na ogród, gdzie uprawialiśmy kukurydzę (koński ząb). Niewiele jej urosło. Wodę trzeba wystać w przedługiej kolejce. W dzień cała woda była przeznaczona dla kołchozowych pól, a w nocy mogli ją otrzymać kołchoźnicy. Po otrzymaniu wody, szeroką motyką niszczyłem tamę w aryku sąsiada, który już podlał swój ogród i wpuszczałem wodę na swoją działkę. Trzeba było dobrze ją nawodnić, aby ziemia wchłonęła jak najwięcej wilgoci na dłuższy czas. Woda była na szczęście ciepła. Brnąłem w niej, idąc arykiem; sięgała mi do kolan lub nawet do pasa. Noce tam były zawsze księżycowe, a niebo pełne gwiazd. Napatrzyłem się wówczas na mnóstwo spadających co chwilę meteorytów.

Śmierć za kradzież buraka

Lata 1942-1945 były bardzo trudne, zwłaszcza w zimie. Sporo Polaków umierało z głodu. Niemal codziennie szedłem do kogoś, aby się pożegnać na zawsze. Kto nie ukradł – umarł z głodu, a kradzież była szczególnie silnie karana. Pewnego razu, w lecie 1944 r., do naszej sąsiadki, żony enkawudzisty o nazwisku Nikitiuk, przyszło dwóch Karaczajów – zesłańców krymskich. Jeden z nich wyrwał na jej działce jednego buraka. Sąsiadka ze strzelby myśliwskiej tak silnie ich postrzeliła, że nie mogli uciec. Katowani przez tubylców do wieczora, obydwaj zmarli. Nasz gospodarz wrzucił ich ciała na „powozku“ i w pobliżu w piasku zakopał. Ich rodziny też zostały skazane na śmierć głodową. Nie wiem, co się stało z Leną po głodowej śmierci państwa Antonów. Być może żyje w Kazachstanie, jak tysiące tych Polaków, którzy nie mogli z różnych względów wydostać się z zesłania. Rodzinę państwa Romejków, składającą się z trzech osób, zamordowano podobno za kradzież krowy.

W naszym mieszkaniu ziemię przykrywaliśmy matami zrobionymi z trzciny, na które kładliśmy piołun przeciwko pchłom, gdyż zawsze było ich mnóstwo. Stół zrobiliśmy z cegieł ulepionych z gliny. Przy nim stały dwie cegły dla Janci i dla mnie do odrabiania lekcji.

W Czu nie było drewna. Tam rośnie tylko saksauł – krzew z lancetowatymi liśćmi, które nie dają cienia. Saksauł ma bardzo twarde drewno, z którego nie da się niczego wykonać. Wykorzystywany jest na opał przez zamożniejszych Kazachów, gdyż przeciętni śmiertelnicy palą wspomnianymi kiziakami i stepowymi roślinami.

Ponad 5 km od Czu, w miejscowości Koskuduk, była polska szkoła. W zimie chodziłem do niej co drugi dzień, gdyż mieliśmy z Jancią tylko jedne buciki, otrzymane z Armii Andersa. Szliśmy do szkoły nawet w największe, 50-stopniowe mrozy, a niekiedy większe, ponieważ dostawaliśmy tam wówczas zacierkę posmarowaną tranem. W taki mróz, gdy się splunęło, ślina natychmiast zamarzała w powietrzu i do śniegu wpadała w postaci kawałeczka lodu. Ciocia Paskowa uszyła mi z cienkiej flanelki czapkę z nausznikami na wzór radzieckiej „szapki-uszanki“. Dzięki temu nie odmroziłem sobie uszu. W lecie chodziliśmy obydwoje codziennie do szkoły na bosaka. Nie było stałych dróg. W zimie zasypywał drogi śnieg, a w lecie piasek. Niekiedy spotykałem w tej gęstej mgle nauczycieli i uczniów szukających szkoły. W lecie temperatura dochodziła do + 50 stopni C, a ziemia spękana i wyprażona do białości, z dużymi plamami soli, piekła w gołe stopy. Rozpalone powietrze drgało. Wówczas to gotowałem w piasku jaja dzikich kaczek, jeżeli udało mi się je wybrać z gniazda.

Wiosną 1943 r. zmuszano nas, abyśmy przyjęli na pięć lat rosyjskie paszporty. W związku z tym wszyscy starsi ukrywali się w stepie przez cały dzień, gdyż nieposłusznych aresztowano. Kiedyś na noc wróciła do naszej lepianki pani Zofia Antonowa, położyła się na ziemi do swego łóżka, a gdy usnęła, zaczęłą mówić przez sen. Dowiedzieliśmy się wówczas, że została znaleziona w stepie przez enkawudzistów, którzy ją najpierw prosili o przyjęcie paszportu, potem grozili aresztem i w końcu, gdy ona odmówiła przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego i paszportu, chcieli ją rozstrzelać. W ostatnim słowie krzyczała bardzo głośno: „Jestem i zostanę Polką, niech żyje Polska!“. Wtedy obudziła się. Szczególnie silnie przeżyłem ten „mówiony sen“ pani Antonowej i zapamiętałem go na zawsze.

Powrót

Natychmiast po zakończeniu wojny, babcia rozpoczęła starania o nasz powrót do Polski. Po pięciu miesięcach starania te zaowocowały otrzymanym przez nas wezwaniem. Kosztowało to babcię 10 tys. rubli, które trzeba było „dać w łapę“ pierwszemu sekretarzowi partii w Borszczowie. Przyszykowaliśmy worek sucharów na drogę, kupiliśmy bilety. Pościel i nasz cały „majątek“ wysłaliśmy pocztą, a dokumenty, fotografie, obrączki ślubne mamusi i cioci oraz złoty zegarek, a na pamiątkę także łyżkę kazachską z drewna, skorupę żółwia i „tibitiejkę“ (coś w rodzaju piuski noszonej przez Kazachów), schowaliśmy do walizki. Z Czu wyjechaliśmy z końcem lipca. Wagon był po wyładowanym węglu, tak że już na drugi dzień wszyscy byliśmy czarni. Step wyglądał podobnie jak preria w Teksasie, tylko klimat surowszy.

Panowały niesamowite upały. Pragnienie często gasiliśmy żuciem listków piołunu. Jechaliśmy w otwartych wagonach. Mimo, że dręczyła nas wszystkich malaria, cieszyliśmy się niezmiernie, że wracamy po pięciu latach do domu. Jechaliśmy przez następujące ważniejsze miasta: Dżambuł, Czimkient, Kzył-Orda, Gurjew, Stalingrad, Rostow-Na-Donu, Dniepropietrowsk, Winnicę, Żmerynkę, Stanisławów i Czortków. Jakieś cztery tygodnie jechaliśmy przez azjatycką część, zanim dotarliśmy do części europejskiej, gdzie widoczne były skutki wojny. Jadąc nad brzegiem morza Aralskiego, za pięć rubli kupiliśmy wiadro soli, ponieważ nie mieliśmy jej w ogóle i wydawało się nam, że i w Borszczowie jej nie będzie. Pewnego dnia zatrzymaliśmy się w Stalingradzie. Wkoło olbrzymia masa żelastwa: czołgi, samoloty, armaty, samochody ciężarowe i osobowe. Większość poniszczona, ale chyba były też i całe.

Zdzisława Kaźmierczak, siostra Tadeusza

Wszędzie widzieliśmy pola kołchozów porośnięte rachityczną kukurydzą lub bardzo kiepskim zbożem z dużymi „łysinami“ (miejscami nieobsianymi). Przy szosach stały duże gwiazdy, pomniki Lenina, Stalina, plakaty z napisami w rodzaju „Sława trudu“ (chwała pracy). Niekiedy widzieliśmy kobiety w kufajkach jadące na platformie ciężarowego samochodu, za którym wznosiły się tumany kurzu. Do Borszczowa przyjechaliśmy 9 września 1945 r. wczesnym rankiem. Babcia była już zawiadomiona. Przyszykowała nam jajecznicę na kiełbasie. Smak jej pamiętam do dziś. Po niemal sześciu latach głodu była ona niewymownie smaczna. Wiedzieliśmy, że od razu nie można jeść dużo, gdyż może się to skończyć tragicznie. Po umyciu się i przespaniu nocy, radości nie było końca. Zobaczyliśmy się po pięciu latach i pięciu miesiącach rozłąki. Patrzyliśmy na siebie, zwłaszcza Zdzisia, która zobaczyła po raz pierwszy swoją mamę. Długo do jej świadomości nie mogło dojść, że to jest jej matka. Na całe życie pozostał niezbadany syndrom. Zawsze dla Zdzisi babcia była bliższą osobą niż matka.

Babcia Tadeusza, Anna Zielińska

Babcia to człowiek bohater. Opiekowała się nie tylko nami, ale uratowała od pewnej śmierci czteroosobową rodzinę żydowską państwa Turnerółw – naszych sąsiadów. Już po jej śmierci odebrałem w Ambasadzie Izraela dyplom i medal „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata“.

Wkrótce uświadomiliśmy sobie, że wróciliśmy nie do Polski, tylko do ukraińskiej części Związku Radzieckiego. Babci powiedziałem o moim przyrzeczeniu danym św. Antoniemu i o doznanej łasce. Mój dług natychmiast został uregulowany. Dzięki babci wyrwaliśmy się z Kazachstanu o dziewięć miesięcy szybciej niż pozostali Polacy w czujskim rejonie.

W Borszczowie postanowiłem pójść do piątej klasy. Na początku największe trudności miałem z językiem ukraińskim, którego zupełnie nie znałem, a przeszkodą w jego opanowaniu była znajomość języka rosyjskiego. Chodziłem z Jancią do naszego proboszcza, księdza Józefa Adamczyka, na lekcje religii. Potajemnie przygotowywał on nas do pierwszej Komunii świętej, którą przyjęliśmy 8 grudnia 1945 r.

Na wszystkich lekcjach wychowawczych wciąż mówiono o komsomole, komunistycznej partii, konstytucji radzieckiej, dobrobycie, krytykując i wyśmiewając religijne przekonania każdego ucznia oraz zohydzając duchowieństwo i Kościół. Mówiono, że księża posługują się oszustwem i zabobonem wpływając na masy. Szkolne lata wspominam ze smutkiem. Szedłem zawsze „pod prąd“. W domu czytałem „Krzyżaków“ i „Trylogię“ Sienkiewicza, utwory Orzeszkowej, Rodziewiczówny, Prusa, Mickiewicza, Norwida. Należałem do chóru kościelnego.

Oczywiście nad szkołą czuwało wszystkowiedzące NKWD, które swoich donosicieli miało wszędzie. Dlatego pewnego popołudnia, gdy wróciliśmy ze szkoły, przyszedł do naszego domu sam pułkownik NKWD W. Zawarygin (gdy obalono kult Stalina, zastrzelił się) wraz z nauczycielem gimnastyki A. Gryszczyszynem, pijakiem. Zrobili dokładną rewizję. Znaleźli, między innymi, grubą książkę o Józefie Piłsudskim, oraz książki o historii Polski, które zabrali, a pozostałe, nawet wydane w Związku Radzieckim, jak na przykład podręczniki szkolne z poprzednich klas, kazali spalić. Sporo strachu mieliśmy z ukryciem detektora – radia na kryształek, do którego zrobiłem bardzo długą antenę. Udało się ukryć radio, a antenę urwać. Odbierałem na to radyjko Londyn i „Głos Ameryki“. Właśnie z „Głosu Ameryki“ dowiedziałem się kiedyś, że nasz starszy kolega z chóru kościelnego jest kapusiem. Wszystko się zgadzało, i imię, i nazwisko, oraz jego zachowanie. Zresztą w końcu kiedyś, niby chwaląc się, przyznał się sam, że pracuje w milicji.

Młodzież polską brano do różnych ciężkich robót, przeważnie do kopalni. Z moich najbliższych kolegów z Borszczowa Zbyszek Symoński pracował w kopalni węgla w Donbasie. Po kilku latach dostał pylicy i w wieku 21 lat zmarł. Rysiek Golan był zatrudniony za Uralem. Przyjeżdżał co parę lat do swego domu i wówczas widziałem, że długo nie pożyje. Nie wiem nawet, gdzie jest pochowany. Staszka Karpińskiego spotkałem przed wyjazdem do Polski. Był w wojskowym szpitalu przy ul. Łyczakowskiej we Lwowie. Leczył skutki choroby popromiennej. Staszek Turkiewicz, po odbyciu służby wojskowej nad mongolską granicą, umarł młodo w Borszczowie. Żaden nie przekroczył dwudziestu kilku lat.

W szkole grożono mi, że jeśli nie zapiszę się do komsomołu, nie dojdę do matury, chociaż byłem jednym z najlepszych uczniów. Wkrótce, w maju 1951 r. przyszła i ona. Finisz był piękny. Wszystkie dwanaście egzaminów: z matematyki ustny i pisemny, chemii, fizyki, języków francuskiego, rosyjskiego (ustny i pisemny), ukraińskiego (ustny i pisemny), biologii, historii ZSRR oraz historii obcych państw zdałem dobrze lub bardzo dobrze. Kiedy nadszedł okres wstępnych egzaminów na wyższe uczelnie, musiałem uzyskać najpierw zgodę rejonowego komendanta wojskowego. Zezwolono mi zdawać egzaminy. Zdałem więc na Politechnikę Lwowską, Wydział Naftowy. Nie zostałem jednak przyjęty. Był taki zwyczaj, że po egzaminach z każdym przyjętym lub nie przyjętym kandydatem na studia osobiście rozmawiał rektor. Był nim profesor W. Jampolski, który oznajmił mi: „Wy nie jesteście przyjęci na Politechnikę. Nie mam czasu na rozmowy z wami. Takich, jak wy nam tu nie trzeba“. Dyrekcja szkoły w ślad za moim wyjazdem na wstępne egzaminy na Politechnikę wysłała obszerny formularz, w którym bardzo dokładnie opisano życiorys z razem z moją zsyłką, a także brak politycznej aktywności, nienależenie do komsomołu i „dawanie złego przykładu“ innym. To było przyczyną, że nie dostałem się na studia. Byłem załamany. Odczuwałem pragnienie uczenia się i niemarnowania czasu. Zostałem przyjęty na trzeci rok do Technikum Drogowo-Mechanicznego.

W wojsku radzieckim

24 grudnia 1952 r. wezwano mnie do wojskowego komendanta, gdzie otrzymałem rozkaz wyjazdu do niewiadomej jednostki, nazajutrz, w sam dzień Bożego Narodzenia. Służba w wojsku radzieckim to osobna karta w mym życiu, chyba częściowo stracony czas, ale i duże doświadczenie. Zostałem skierowany do Doliny w województwie stanisławowskim (obecnie iwanofrankowskim) do 77 batalionu saperów. W wojsku postawiono wszystkim rekrutom z ukończoną maturą taki warunek: jeżeli zdacie wszystkie przewidziane egzaminy, nie będziecie służyli trzy, tylko dwa lata.

Przez sześć miesięcy trwał okres kwarantanny. Nie można było wychodzić poza koszary, które otoczone były wysokim murem i drutem kolczastym. Pobudka była o 6 czasu moskiewskiego, do godz. 7 toaleta i gimnastyka, potem poranne sprawdzenie obecności i śniadanie. Musztra, przedmioty inżynieryjne, minowanie, nauka o regulaminie, broni trwały do 17. Wyżywienie było kiepskie. Na śniadanie podawano herbatę z jedną kostką cukru i kromkę chleba z marmoladą albo ziemniaki z sosem, prawie zawsze pomidorowym, lub kaszę. Obiad składał się z dwóch dań, przeważnie kapuśniaku – wody z niewielką ilością kapusty, i drugiego dania: kawałeczka, przeważnie twardego mięsa, z ziemniakami polanymi sosem pomidorowym. Na kolację podawano kawałek słonej ryby z herbatą, kostką cukru i chlebem. Każdy żołnierz miał własną łyżkę, którą nosił w cholewie buta. Innych sztućców nie było. W dniu święta Armii Radzieckiej na obiad podawano nam po kawałku kiełbasy, a wieczorem zamiast herbaty, czarną zbożową kawę z kostką cukru. Żołnierski żołd wynosił trzydzieści rubli miesięcznie. Początkowo każdy musiał zakupić za to szczoteczkę i płyn do czyszczenia guzików, plastikowy biały kołnierzyk do koszuli, szczoteczkę do zębów i inne przedmioty osobiste.

Po przejściu kwarantanny złożyliśmy przysięgę, której uczyliśmy się na pamięć. Zaczynała się słowami: „Ja, grażdanin Sojuza Sowietskich Socjalisticzieskich Respublik“. Nie uważałem się za obywatela ZSRR. Oni zabrali mi ojczyznę. Gdybym nie miał przy sobie metryki chrztu, nie wpisaliby mi narodowości polskiej do paszportu. Po przysiędze pierwszy raz poszedłem zwiedzić Dolinę – małe, sześciotysięczne miasteczko, w którym znajdowała się m.in. stacja kolejowa, tartak, przedsiębiorstwo przeróbki drewna. Kościół był zamknięty.

Koszary były przeładowane. W jednej sali spało nas ponad stu żołnierzy. Jedyny piec na noc obłożony był onucami, ponieważ skarpet w wojsku radzieckim nie używano. Przeważnie buty były przemoknięte, a onuce mokre. Według regulaminu cholewa każdego buta miała być owinięta onucą częściowo zagiętą do środka buta. Odór był niesamowity. Najdłużej cały batalion stał na mrozie w marcu 1953 r., w czasie pogrzebu Stalina. Słuchając przemówień Berii, Malenkowa, Bułganina i innych, musieliśmy stać na baczność około czterech godzin.

Woda zamarzała na twarzy

Stawialiśmy początkowo drewniane mosty na rzekach z gotowych elementów, przenosząc je po dwóch na plecach na dosyć duże odległości (ok. kilometra). Pewnego razu wyszliśmy na ćwiczenia poza Dolinę. Przeszliśmy ponad 30 km i rozlokowaliśmy się w terenie górzystym. Był bardzo silny mróz. Mimo ciemnej nocy kazano nam wykopać w śniegu, a potem w zamarzniętej ziemi miejsce na namiot, nanieść świeżych gałęzi świerkowych i w temperaturze około – 30 stopni, spać. Nikt oka nie zmrużył. Może nad ranem kogoś zmożył sen. Po pobudce i gimnastyce, kazano nam do połowy się rozebrać i myć się w przerębli na rzeczce. Woda zamarzała na twarzy. Uważałem takie postępowanie z żołnierzami za idiotyczne. Zamiast zahartować się, większość chorowała. Tym bardziej, że później przez wiele godzin staliśmy na mrozie, słuchając wykładów. Oficerowie mieli w namiotach piecyki i przynajmniej ciepłą herbatę, a żołnierze tylko suchy prowiant i wodę z rzeczki lub żadnego jedzenia w ogóle. Tak realizowano hasło Stalina: „Uczyć wojska tego, co jest niezbędne na wojnie“. Stwarzali warunki, które doprowadzały do choroby lub kalectwa, chociaż można było tego uniknąć.

Zima 1953 r. Była bardzo mroźna. Zamarzły rzeki. Na rzece Prut stanęła elektrownia, a w związku z tym tartak i fabryki korzystające z prądu elektrycznego. Dowódca naszego plutonu otrzymał rozkaz, aby wybuchami trotylu zniszczyć gruby lód na rzece. Do każdej przygotowanej wcześniej przerębli wkładaliśmy około kilograma trotylu i podpalali lont. Każdy saper miał do włożenia i podpalenia po kilka ładunków. Zapaliłem na lewym brzegu ostani lont i biegłem do prawego brzegu rzeki przeskakując z kry na krę. Jedna kra była zbyt mała, aby mnie utrzymać i wpadłem do rzeki w pobliżu założonego ładunku. Na szczęście w ostatniej chwili oddaliłem się na bezpieczną odległość. W krótkim czasie ponad 30-stopniowy mróz usztywnił moje ubranie. Intensywna praca przy zakładaniu trotylu do późnego wieczora broniła mnie przed zmarznięciem. Mimo, iż w pobliskich domach wyleciały z okien szyby, otrzymaliśmy błogosławieństwo, gdyż elektrownia ruszyła pełną parą.

W lecie wyjeżdżaliśmy do Niżniowa, gdzie na Dniestrze stawialiśmy mosty pontonowe. Zawsze chodziło o to, aby jak najszybciej je postawić. Wszystkie czynności wykonywaliśmy w biegu. Gdy opanowaliśmy sztukę szybkiego stawiania mostu, bijąc rekordy zapisane w kronice batalionu, wówczas w dzień mogliśmy spać, a ćwiczenia odbywały się w nocy, w całkowitych ciemnościach, czasem przy świetle księżyca. Każdy z zamkniętymi oczami wiedział dokładnie, w jaki sposób łączyć poszczególne elementy i skręcać je śrubami. Podczas takich ćwiczeń jeden z kolegów, rzucając 90-kilogramową kotwicę stanął na zwoju sznura, do którego kotwica była przymocowana. Rozwijający się sznur pociągnął go do wody. Mimo natychmiastowych poszukiwań, dopiero po 40 minutach udało się wyciągnąć biedaka z wody. Sztuczne oddychanie nie przywróciło mu życia.

Po roku służby zdałem pozytywnie wszystkie przewidziane egzaminy dla oficerów rezerwy i otrzymałem stopień młodszego sierżanta. Akurat przyszło ogłoszenie o rekrutacji na studia do Wojskowej Akademii Medycznej. Natychmiast się zgłosiłem, ale nie pozwolono mi wyjechać na egzaminy i przeniesiono do Kołomyi. Drugi rok służby odbywałem w 104 pułku czołgów, w plutonie saperów. W naszym plutonie był jeden Rosjanin, który miał na piersiach wytatuowany krzyż, a na krzyżu Pana Jezusa. Po bokach były pięcioramienne gwiazdki.

Z końcem 1953 r. brałem udział w dużych manewrach wojskowych całego okręgu lwowskiego. Jako saper kopałem z kolegami dla komendanta dywizji punkt obserwacyjny w bardzo kamienistej ziemi przez kilka dni, dzień i noc, niemal bez jedzenia. Schron miał się oprzeć atakowi atomowemu. W październiku było już zimno w nocy. Padał silny deszcz. Byliśmy kompletnie przemoczeni i nie można było przerwać pracy, gdyż robiło się bardzo zimno. Kopaliśmy też schrony dla czołgów i ich załóg. Naszą gigantyczną pracę sprawdzał marszałek Żukow, ten sam, przed którym Niemcy podpisali niegdyś kapitulację. Widziałem go wówczas z bliska, gdy składał podziękowanie naszej dywizji. Spanie na gołej ziemi przez cały miesiąc manewrów, w ubraniu przemokniętym i w kasku, a także na zamarzniętej ziemi podczas innych ćwiczeń, odczuwa się przez całe życie.

W Armii Radzieckiej. Kołomyja, 1954 r.

W wojsku ostatnie dni nie należą do miłych. Oczekiwanie na niewiadomy dzień zwolnienia bardzo się dłuży. Ale wreszcie ten dzień nastąpił. W 1958 roku rozpocząłem starania o wyjazd do Polski. Pisałem do konsulatów Polski w Kijowie i w Moskwie. Okazało się, że aby móc wyjechać musimy najpierw udowodnić, że jesteśmy Polakami, i że w ZSRR nie ma mego ojca. Szukałem więc go dając ogłoszenia do gazet. Chcieliśmy wziąć ze sobą babcię, ale ona powiedziała: „Jedźcie, jak tam będzie źle, to wrócicie do mnie, a jak będzie dobrze, to ja przyjadę do was”. Oczywiście propaganda radziecka mówiła, że w Polsce pod każdym względem jest gorzej niż w „Sojuzie”. Krążyło powiedzonko: „Kto nie chce jeść chleba i bułki, niech jedzie do Gomułki”. Na zmianę dowodów osobistych czekaliśmy trzy miesiące.

Drugi powrót

Przed ostatnią repatriacją Polaków z ZSRR w 1959 r. wystąpiły trudności z kupieniem jakichkolwiek towarów. We Lwowie nie mogłem kupić nawet zwykłego zegarka. W kraju miejscowi nazywali nas Ukraińcami. Było to dla nas bardzo bolesne. Ukrainiec wydał nas enkawudzistom. Z rąk ukraińskich nacjonalistów zginął mój wuj zostawiając młodą żonę z trojgiem dzieci. My, młodzi, znacznie łatwiej niż starsi, wtopiliśmy się w nowe środowisko. Mamusia rozpoczęła pracę w andrychowskiej restauracji, gdyż miała ukończone odpowiednie kursy, a ja ze Zdzisią pojechałem do Krakowa. W krótkim czasie załatwiliśmy wpis na trzeci rok, siostra na Wydział Matematyczno-Fizyczny, ja na Wydział Biologii i Nauk o Ziemi. Po pewnym czasie otrzymaliśmy też miejsca w domach studenckich. Był koniec maja 1959 r.

Mama miała największe trudności w przyzwyczajeniu się do nowych, lepszych warunków. Wyrwana ze swoich korzeni, w zupelnie innym środowisku, nie mogła się zaadaptować. Myśmy wpadali na niedziele i święta, ale to wciąż było mało. Mamusia zawsze narzekała, że jest sama i nie może z nikim szczerze porozmawiać. Sama też była babcia w dalekim Borszczowie. Chorowaliśmy wszyscy. Mamusia na bóle głowy, migrenę, nerwicę i chorobę stawów. Zdzisia chorowała na płuca, a potem zakaźną żółtaczkę. Ja miałem dolegliwości ischiasowe i bóle stawów.

Gdy przyszły wakacje, kierownik studium wojskowego UJ pułkownik Mokrzycki zaproponował, abym oprowadzał po Polsce wycieczki radzieckie. Pilotowałem więc grupy ze Związku Radzieckiego na trasie Warszawa – Kraków – Zakopane – Kudowa. Rozmowy z Rosjanami kończyły się zwykle nieprzyjemnym akcentem, zwłaszcza, gdy dowiadywali się, że znam ich kraj od podszewki.

W 1962 roku rozpocząłem starania o sprowadzenie babci do nas. 2 lipca 1964 r. przywiozłem ją do Krakowa. 15 sierpnia 1965 r. ożeniłem się. Później urodziły się nasze dzieci – Martusia i Jan Łukasz.

Ojciec

Ostatni raz mojego ojca widziałem 2 września 1939 roku, kiedy jako komendant Policji Państwowej pożegnał się z nami w Horożance. Od tamtej chwili nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości. Po ponad 58 latach, 10 października 1998 r. z „Rodziny Katyńskiej” nadeszła pierwsza wiadomość o moim ojcu następującej treści: „Prokuratura Generalna RP udostępniła naszej sekcji dokumenty przekazane przez Prokuraturę Generalną Ukrainy, dotyczące Polaków przetrzymywanych w więzieniach na terenie Ukrainy w latach 1939 – 1941. Wśród tych materiałów znajduje się „Wykaz byłych obywateli Polski, aresztowanych w latach 1939-1940 w Stanisławowskim (Iwano-Frankowskim) obwodzie i przewiezionych do więzienia NKWD miasta Żytomierza“. Pod pozycją 84 figuruje następujący zapis: Kaźmierczak Michał syn Michała ur. 1901 r., przewieziony 18. 04. 40 r. do Żytomierza. W załączeniu przesyłamy kserokopię strony tytułowej i tej, na której widnieje powyższy zapis”.

Zdjęcie rodzinne, 1931 r. Pierwszy od prawej stoi ojciec Tadeusza, Michał.

Dowiedziałem się, że mój ojciec z aresztu w Stanisławowie został przywieziony do Kijowa 10. 10. 1940 r., a zamordowany 18. 10. 1940 r. oraz „pochowany” we wspólnym dole z innymi w Bykowni. 22 czerwca 1994 r. w siedzibie „Rodziny Katyńskiej” w Krakowie odebrałem legitymację Nr 10224 na nazwisko Kaźmierczak Michał. Nadano mu pośmiertnie Krzyż Kampanii Wrześniowej 1939 r.