Tadeusz Gorecki

Tadeusz Gorecki

Urodził się 23 marca 1922 roku w Kielcach jako syn Tadeusza i Marii Jeszke. Został aresztowany przez gestapo 12 czerwca 1940 roku. Następnie wywieziono go do Niemiec do obozu koncentracyjnego Oranienburg-Sachsenhausen, gdzie przebywał od 17 lipca 1940 roku do 3 maja 1945 roku (numer obozowy 27946). W grudniu tego samego roku powrócił do Polski. Aresztowany został jako uczeń gimnazjum im. św. Stanisława Kostki w Kielcach. Był harcerzem 8 Kieleckiej Drużyny Harcerskiej. Działał w AK od grudnia 1939 r. do 12 czerwca 1940 w grupie konspiracyjnej „Stefan” ZWZ – pseudonim „Lech”, pełnił funkcję gońca-łącznika. Po wojnie ukończył Gimnazjum Ogólnokształcące. W 1962 r. uzyskał dyplom Technikum Ekonomicznego. Zatrudniany był jako pracownik umysłowy w kilku zakładach pracy w Kielcach. Ostatnim miejscem pracy było Przedsiębiorstwo Geologiczne. W 1981 roku przeszedł na emeryturę. Otrzymał szereg odznaczeń państwowych (Odznakę Grunwaldzką 1959, Medal Zwycięstwa i Wolności 1945,1964, Krzyż Oświęcimski 1986 i Krzyż Armii Krajowej 1995). Był członkiem Związku Inwalidów Wojennych PRL. Ze względu na zły stan zdrowia został zaliczony do II grupy inwalidzkiej. Należał do Koła nr 19 ZBOWID w Kielcach. Ojciec trojga dzieci – Zbigniewa, Grażyny i Jarosława. Zmarł 5 maja 1996 roku w Kielcach.

Wspomnienia Tadeusza Goreckiego

Konie jak żywa pochodnia

Tadeusz Gorecki - uczeń Gimnazjum im.św. Stanisława Kostki w Kielcach przed wybuchem II wojny światowej
Tadeusz Gorecki – uczeń Gimnazjum im.św. Stanisława Kostki w Kielcach przed wybuchem II wojny światowej

Ostatnie wakacje przed wybuchem II wojny światowej spędziłem beztrosko i wesoło. W lipcu przebywałem w Sieńsku – majątku serdecznego kolegi z ławy szkolnej Janusza Biernackiego. W sierpniu druh harcmistrz Stefan Krzemiński (rozstrzelany podczas okupacji przez Niemców) zaproponował mi udział w charakterze członka komendy w organizowanym przez chorągiew kielecką obozie harcerskim dla młodzieży z Kresów Wschodnich. Z przyjemnością przyjąłem propozycję. Na dwa dni przed wybuchem wojny otrzymałem kartę powołania do pomocniczej służby Przysposobienia Wojskowego. Pełniłem służbę na przeciwlotniczych posterunkach obserwacyjno-meldunkowych na wieży katedralnej w Kielcach i na Karczówce. My, młodzi chłopcy, byliśmy pełni animuszu i patriotycznego zapału. Uczeni w szkole o „silnej, zwartej i gotowej” ojczyźnie, byliśmy przekonani o zwycięstwie. Niestety, kolejne dni brutalnie rozwiały nasze złudzenia. Już 1 września zjawiły się nad Kielcami eskadry niemieckich samolotów. Posypały się pierwsze bomby. Zburzony został dom przy ul. Mickiewicza, drugi na placu Wolności, trzeci na ul. Solnej róg Buczka. Szczególnie dużo ofiar pochłonęło bombardowanie dworca kolejowego. Na stacji stało parę pociągów ewakuacyjnych ze Śląska. Byłem świadkiem zwożenia do szpitala zabitych i rannych. Okropny widok. Skrwawione ciała kobiet i dzieci. Krew wypływała strumieniami z samochodów sanitarnych. Milczący tłum ze zgrozą patrzył na pierwsze żniwo śmierci. To był dopiero początek. Przez długi okres pięciu lat nieomal codziennie musiałem patrzeć na ludzi zabitych i zabijanych w rozmaity i wyrafinowany sposób. Obrazy te żywo stoją przed moimi oczami. 2 września nastąpiła kompletna dezorganizacja. Wojsko, policja i władze w popłochu opuszczały Kielce. Nam z Przysposobienia Wojskowego oświadczono, że winniśmy się udać w kierunku Sandomierza, gdzie mieliśmy być ponownie zorganizowani. Rozeszły się pogłoski, że Niemcy wyłapują i rozstrzeliwują wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Po naradzie rodzinnej z bratem mojej matki Janem Jeszke, postanowiliśmy uciekać do Warszawy. W drogę wybraliśmy się piechotą. Ja wziąłem rower, na którym uwiązaliśmy skromny bagaż. Wśród olbrzymich tłumów kłębiących się na szosie, posuwaliśmy się naprzód. Istna wędrówka ludów. Ludność cywilna wszelkiego stanu, wieku i płci pomieszana z wojskiem i funkcjonariuszami policji, płynęła bez ładu i składu w różne strony. Jeden krzyk, płacz i lament. Takie szlaki były rajem dla niemieckich lotników. Wszystko zbijało się w jeden kłąb. Ludzie ginęli od pocisków, miażdżeni kołami samochodów, wozów, pod kopytami oszalałych ze strachu koni i nogami tłumu. Eksplodowała amunicja na wozach wojskowych. Paliły się pojazdy, konie i ludzie. Potworny widok przedstawiały galopujące konie ogarnięte płomieniami jak żywe pochodnie. Tak było aż do samej Warszawy, tak było na wszystkich drogach Polski. W Warszawie zamieszkaliśmy u ciotki Wandy Żebrowskiej, przy ulicy Łuckiej. Następnego dnia zgłosiłem się do Głównej Kwatery Harcerstwa, deklarując chęć udziału w obronie Warszawy. Zostałem przydzielony do drużyny sanitarnej przy szpitalu polowym. Przez kilka dni wynosiliśmy z sanitarek rannych zwożonych nieustannie z całego miasta. Całe dnie trwały naloty bombowe, natomiast nocami Warszawa była ostrzeliwana przez zmasowane na jej przedpolach baterie artylerii ciężkiej. Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz cięższa. Mnożyły się ruiny, ulice usłane były trupami ludzi, koni i wrakami pojazdów. Pomimo tego walka trwała.

Droga do domu

Nie mogłem już wrócić na swój warszawski posterunek. Byłem ubrany w mundur przysposobienia wojskowego. Natychmiast przebrałem się w cywilne ubranie. Przez pierwsze dni po wkroczeniu Niemców mężczyźni nie wychodzili z domów. Zabrakło też chleba. Moja siostra cioteczna Danusia odważnie kręciła się po mieście przynosząc od czasu do czasu niemieckie, wojskowe bochenki. Nie mogłem siedzieć bezczynnie. Postanowiłem wszelkimi sposobami wyrwać się i powrócić do Kielc. Ciotka Janka ofiarowała się przeprowadzić mnie przez las do szosy grochowskiej. Wychodząc z lasu w pobliżu szosy natknęliśmy się na stanowiska niemieckiej artylerii. Zatrzymał nas patrol żandarmerii polowej. Ciotce kazali wrócić z powrotem, a mnie popychając kolbami karabinów zapędzono na ogrodzony płotem plac przepełniony ciasno stłoczonym tłumem. Byłem przekonany, że zostaniemy rozstrzelani. Za placem, okopane pod lasem baterie dział, prowadziły ciągły ogień na Warszawę. W godzinach popołudniowych przybyła do nas grupa niemieckich oficerów. Jeden z nich czysto po polsku ogłosił, że zostaniemy zwolnieni, ale wolno nam udać się tylko w kierunku przeciwnym do frontu. Dalsze przebywanie w pasie przyfrontowym groziło natychmiastowym rozstrzelaniem. Zaczęli wypuszczać partiami. Pomaszerowałem w kierunku szosy lubelskiej, planując przekroczenie Wisły w okolicy Dęblina i przez Radom, Skarżysko, dotarcie do Kielc. Szosa lubelska była wyludniona. Walki w tym rejonie były już zakończone. Ziemia zasłana była porozbijanym sprzętem i osobistym oporządzeniem żołnierskim. Gdzie niegdzie walały się okropnie wzdęte trupy końskie. Przy drodze lub na polach znajdowały się usypane kopczyki grobów żołnierskich z prowizorycznymi krzyżami, na których zatknięte były hełmy poległych. Z ciężkim sercem szedłem przez pola naszej klęski. Nocami spałem w przygodnych szopach lub krzakach. Najtrudniejszym odcinkiem drogi, okazała się przeprawa przez Wisłę. Wszystkie mosty były obstawione przez Niemców. Polami i lasami, omijając silnie obsadzony Dęblin i tamtejsze lotnisko, dotarłem późnym wieczorem do brzegu Wisły. Pływałem dobrze, toteż zamierzałem przedostać się wpław. Nieopodal zauważyłem jakiś ruch przy brzegu. Zbliżyłem się i zobaczyłem niewielką grupkę ludzi ładujących się na dużą łódź. Przewoźnik brał po 20 zł od osoby (na owe czasy była to duża suma). Cichutko odbiliśmy od brzegu. Było już ciemno. Od wody wiało przenikliwym chłodem. Przypomniała mi się przeprawa przez Wisłę Rafała Olbromskiego i Krzysztofa Cedro z „Popiołów” Stefana Żeromskiego. Gdy byliśmy na środku rzeki, usłyszeliśmy błyskawicznie narastający warkot samolotu. Na łódce zakotłowało się. Parę osób wskoczyło do wody, reszta padła plackiem. Samolot przeleciał lotem koszącym oddając do nas serię strzałów. Na szczęście wzbiły tylko wodę parę metrów dalej. Atak już się więcej nie powtórzył, ale wystraszony przewodnik bał się dopływać do brzegu. Podwiózł nas na płyciznę i sam szybko zawrócił. Brnąc po pas w zimnej wodzie wygrzebaliśmy się na stromy brzeg. Jakiś czas cichutko leżałem w zaroślach nasłuchując, czy nie zbliżał się niemiecki patrol. Było to w pierwszych dniach października. Ziemię przykrywał szron. Trząsłem się z zimna z wysiłkiem powstrzymując szczękanie zębów. W oddali zamajaczyły kontury jakichś zabudowań. Ostrożnie zacząłem się czołgać. W pierwszej napotkanej stodole zakopałem się w słomie i zapadłem w ciężki sen. Śniła mi się pogoń, słyszałem gardłowe okrzyki w znienawidzonym języku i strzały. Obudziłem się wczesnym rankiem zlany zimnym potem. Czułem, że mam gorączkę. Wieś, na skraju której stała stodoła, była przepełniona niemieckim wojskiem. Wyczołgałem się ze stodoły i przez zarośla drapnąłem do lasu. Po dwóch dniach wyszedłem na szosę Zwoleń-Radom, po której posuwały się liczne transporty niemieckiego wojska. Wszedłem do stojącego na skraju drogi domku. Przy piecu kuchennym krzątała się młoda kobieta. Spytałem, czy nie mógłbym dostać czegoś do jedzenia. Wszystkie moje zapasy już się wyczerpały, nie jadłem nic cały dzień. Kobieta zaprosiła mnie do stołu stojącego pod oknem wychodzącym na szosę i postawiła przede mną dużą miskę barszczu z kartoflami. Rzuciłem się na jedzenie jak głodny wilk. Po chwili przed domem zatrzymało się kilka samochodów i motocykli. Do izby, trzaskając mocno drzwiami, weszło dwóch niemieckich podoficerów. Jeden tęgi w starszym wieku, drugi dwudziestoparoletni z obandażowaną ręką na temblaku. Zamarłem w bezruchu. Obeszli wszystkie kąty sprawdzając, czy ktoś się nie ukrył i usadowili się obok mnie przy stole, składając na nim hełmy i pasy z pistoletami. Ten starszy przyglądał mi się badawczo i widząc moje zmieszanie, dał z uśmiechem znak, abym dalej jadł. Sami wypakowali z plecaków chleb, jaja, masło i puszki konserw. Zwrócili się do kobiety, aby przyrządziła im kawę i jajecznicę. Okazało się, że mówiła nieźle po niemiecku. Była parę lat na robotach rolnych w Niemczech. Starszy zaprosił mnie gestem do wspólnego jedzenia. Gdy się wzbraniałem, nasmarował grubo dwie pajdy masłem i konserwami. Musiałem jeść. Zdziwili się, że nie znałem niemieckiego. Powiedziałem, że znam francuski. Starszy ucieszony, zwrócił się do mnie poprawną francuszczyzną. Był rezerwistą, a młodszy studentem z Heidelbergu. Potoczyła się bardziej swobodna rozmowa. Zbliżał się wieczór. Szosą zaczęły ciągnąć długie kolumny zbiedzonych polskich jeńców wojennych eskortowanych przez brutalny konwój, którego członkowie bili i popychali bezbronnych żołnierzy. Zakryłem twarz rękami i łzy popłynęły mi po twarzy. Starszy sierżant patrzył przez okno z wyraźnym wstrętem na twarzy. Poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Ja wiem, co to znaczy. W I wojnie światowej dostałem się do francuskiej niewoli, znam gorycz klęski. Nie przejmuj się, wojna dopiero się zaczęła, to jeszcze nie koniec, nie wiadomo, kto będzie górą.”. Wyczułem, że nie był „polakożercą” i zwolennikiem agresji.Zapadł zmrok. Przypomniałem sobie, że została wprowadzona godzina policyjna i po zmroku strzelano do wszystkich bez pardonu. Wokoło chałupki roztasowały się oddziały wojskowe. Spytałem kobietę, czy będę mógł przenocować. Odmówiła tłumacząc się brakiem miejsca. Sierżant zainteresował się rozmową i kazał mi pójść z sobą. Poszliśmy do pobliskiego lasu. Na polance stało szereg małych namiotów. Wczołgaliśmy się do jednego z nich. Położyli mnie między siebie i przykryli kocem. W nocy obudziły mnie jakieś szmery. To stary sierżant klęczał nade mną i nagarniał na mnie siano, aby mi było cieplej. Wzruszony tym do głębi serca, zapadłem ponownie w sen. Rano, po solidnym śniadaniu, zaopatrzony w zapas chleba, konserw i papierosów, pożegnałem się serdecznie z tymi prawdziwymi ludźmi, jakimi okazali się obaj Niemcy i pomaszerowałem do Radomia. Parę kilometrów za miastem na pustej szosie minęły mnie dwie czarne limuzyny, które po chwili zatrzymały się gwałtownie. Myślałem, że to Niemcy. Z pierwszego wozu wysiadł młody człowiek ubrany po cywilnemu. Był to mój kolega z ławy szkolnej Olgierd Wiszniewski (późniejszy partyzant i członek zespołu produkującego słynne „steny” z Suchedniowa). Przenocowałem w ich domu i następnego dnia wróciłem do Kielc. Moje powitanie z matką i siostrą było tym radośniejsze, że byłem już dawno opłakany. Tydzień wcześniej wrócił mój kolega i zawiadomił matkę o mojej rzekomej śmierci.Kielce przedstawiały przygnębiający widok. Miasto przepełnione Niemcami, którzy ze znaną bezczelnością i butą czuli się jak u siebie w domu. Wszystkie gmachy rządowe, szkoły i szpitale były zajęte. Na zamku i w domu WFiPW im. Józefa Piłsudskiego usadowiły się oddziały SS. Gestapo, które już wkrótce miało pokazać swe prawdziwe oblicze, rezydowało w gmachu Izby Skarbowej przy ulicy Józefa Poniatowskiego. Wszystkie kierownicze stanowiska w instytucjach i zakładach pracy zostały obsadzone Niemcami ściągniętymi z Rzeszy i zdrajców skwapliwie deklarujących ścisłą współpracę z okupantem. Społeczeństwo polskie zostało sprowadzone do roli pariasów, którym na razie pozwolono żyć, aby wykorzystać ich siłę roboczą dla dobra Trzeciej Rzeszy. Polskich oficerów wyłapano i wywieziono do oflagów. Ostatniego prezydenta Kielc, Stanisława Artwińskiego, podstępnie wywieziono i zamordowano okrutnie w przydrożnym rowie koło Wiśniówki. Nastała ponura noc okupacji, która miała trwać długie 5 lat i pochłonąć miliony istnień ludzkich.W domu zastałem ciężkie warunki materialne. Mama nie otrzymywała jeszcze  emerytury. Przez znajomości dostałem się do pracy w tartaku państwowym jako zwykły robotnik planowy. Była to ciężka praca dla młodego chłopca nieprzyzwyczajonego do pracy fizycznej. Wielu mężczyzn nie mogło się pogodzić z klęską i przemocą okupanta. Postanowiono walczyć. Powoli zaczęły tworzyć się konspiracyjne komórki Związku Walki Zbrojnej. Ja również zaangażowałem się w pracę konspiracyjną. Były to dopiero początki organizacyjne. Niestety, nie było mi dane brać udziału w walce partyzanckiej. 

W kieleckim gestapo

12 czerwca 1940 r. zostałem aresztowany. Była to pierwsza masowa akcja przeprowadzona przez okupanta w Kielcach. W godzinach popołudniowych wszedłem do parku przez bramę od ulicy Staszica. Już po paru krokach zauważyłem, iż w przejściu od ul. Staszica i ul. Ogrodowej zostały zaciągnięte posterunki niemieckiej żandarmerii. Również w przejściu na ul. Bandurskiego, obecnie Jana Pawła II, stali Niemcy. Zatrzymało mnie trzech gestapowców z trupimi główkami na czapkach. Zażądali okazania dokumentów, które po pobieżnym przeglądzie zatrzymali. Kazali mi usiąść na pobliskiej ławce. Tam poznałem się z Mietkiem Karczewskim, technikiem ze Skarżyska i Mietkiem Słabińskim, uczniem liceum Śniadeckiego. Po zatrzymaniu jeszcze paru mężczyzn, odprowadzono nas do więzienia przy ul. Zamkowej. Łapanka została przeprowadzona jednocześnie w całych Kielcach. Wiele osób z inteligencji zostało aresztowanych w nocy z 11 na 12 czerwca 1940 r. Na drugi dzień wypędzono nas na dziedziniec więzienny. Szef kieleckiego gestapo – młody, przystojny mężczyzna w asyście tłumacza przeprowadził doraźne badanie zatrzymanych. Każdemu zadawano szereg pytań. Adwokat Boreyko-Chodkiewicz, który został aresztowany w nocy, dopiero na dziedzińcu zobaczył swego syna zatrzymanego w dzień. Przy badaniu powiedział o tym gestapowcowi, prosząc o zwolnienie syna. Syn został zwolniony, ojciec zginął z głodu w obozie Bergen-Belsen w 1944 roku. Z drżeniem czekałem na swoją kolej. Gestapowiec podszedł do mnie i długą chwilę badawczo mi się przyglądał. Byłem najmłodszy wiekiem wśród aresztowanych. Skierował mnie pod bramę do zwolnienia. Stał tam już inż. Fieldorf. Można sobie wyobrazić, jaki byłem szczęśliwy. Niestety, nie trwało to długo. Po przebadaniu wszystkich, szef skierował się znów do naszej grupki. Po krótkiej rozmowie inż. Fieldorf z powrotem wrócił do celi. Mnie zadał te same pytania, co poprzednio. Już chciał odejść, lecz po paru krokach zatrzymał się, pomyślał i przez ramię rzucił pytanie o moje wykształcenie. Widocznie w jego oczach nie wyglądałem na robotnika tartacznego. Odpowiedziałem, że gimnazjum i to mnie zgubiło. Wziął mnie za ramię i popchnął w stronę budynku więziennego. Tak skończył się krótki sen o wolności. Wróciliśmy do więzienia. Mogliśmy bez ograniczeń otrzymywać żywność i bieliznę z domu, nie bito nas, lecz niepewność o przyszły los bardzo nam ciążyła.16 lipca 1940 roku zostaliśmy gwałtownie wyrwani ze snu i wypędzeni na dziedziniec. Przy bramie stało kilka samochodów ciężarowych oraz kompania żandarmerii w pełnym rynsztunku. Gdy nas ustawiono w szeregach, żandarmi zrepetowali broń. Byliśmy przekonani, że wywiozą nas na stadion i rozstrzelają. Po szczegółowym sprawdzeniu listy, zapakowano nas do samochodów i ruszyliśmy w drogę. Ciasno stłoczeni w wysypanych wapnem wagonach, ruszyliśmy w nieznane. Pierwszy dłuższy postój wypadł w Tomaszowie Mazowieckim. Na paru kilometrach wzdłuż torów zgromadziła się ludność Tomaszowa, żegnając nas serdecznie. Kobiety płakały i podnosiły w górę małe dzieci, które machały do nas rączkami. Gardła nasze ściskał żal. Całą drogę cierpieliśmy z pragnienia. Nie dawano nam nic do picia. W pierwszym niemieckim mieście Frankfurcie nad Odrą ludzie wygrażali nam pięściami, nazywając polskim bandytami. Staliśmy się ludźmi wyjętymi spod prawa. 

Roześmiana dziewczynka z Sachsenhausen

17 lipca 1940 roku pociąg zatrzymał się na wysokim nasypie wśród lasu przed stacją Sachsenhausen. Polana pod nasypem naszpikowana była tłumem uzbrojonych esesmanów. Z trzaskiem porozsuwano drzwi wagonów. Zaczął się „piekielny taniec”. Młócąc nas bez wytchnienia kolbami karabinów i stylami od łopat, spychano na łeb na szyję z wysokiego nasypu. Na dole w ten sam sposób „pomagano” podnosić się i ustawiać w kolumny. Niemiecka ludność cywilna z wyraźnym zachwytem przypatrywała się całej operacji przeprowadzanej przez swoich „bohaterskich rycerzy” spod znaku trupiej czaszki. Kobiety i dzieci pluły na nas i obrzucały piaskiem, kamieniami i grudami ziemi. Przedstawialiśmy żałosny widok. Zarośnięte i pokrwawione twarze, podarte i poplamione ubrania. Sformułowano długą kolumnę. Przed nią i za nią jechały odkryte samochody terenowe, a po bokach szedł tłum esesmanów wywijających karabinami. Wśród lipcowego skwaru i tumanów kurzu, popędzani jak tabun bydła, biegliśmy kłusem. Pozostających w tyle bito i kopano niemiłosiernie, zmuszając do dalszego biegu. Przede mną, zataczając się, obciążony dwiema wielkimi walizami, biegł garbaty adwokat Ajchel. W pewnym momencie potknął się o korzenie i runął na ziemię. Młodziutki esesman rzucił się na niego i z całym rozmachem grzmotnął w garb kolbą karabinu. Rozległ się trzask łamanych kości i krew rzuciła się z ust nieszczęsnego. Przejeżdżająca brzegiem drogi na rowerze młoda dziewczynka roześmiała się i poklepała żołnierza po ramieniu.Wpędzono nas na wielki plac obozu koncentracyjnego Sachsenhausen-Oranienburg bei/Berlin, który miał się stać moim „domem” na długie pięć lat, a dla wielu miejscem okropnej śmierci. Już na samym wstępie mogliśmy się przekonać, czym jest niemiecki obóz koncentracyjny. Na placu odbywał się tzw. „sport”. Tłum więźniów, ubranych w dziwaczne drelichowe ubrania w biało-niebieskie pasy podobne do pidżam, wił się konwulsyjnie biegając, padając na ziemię, czołgając się po ostrym żwirze i podskakując w przysiadach. Istny dom wariatów. Wśród tej masy uwijała się sfora esesmanów uzbrojonych w grube trzonki od łopat i długie skórzane pejcze, którymi okładano nieszczęśliwych gdzie popadnie. Ziemia usłana była drgającymi, zakrwawionymi ciałami häftlingów (więźniów), których okrutnie dobijali blochführerzy strasznymi ciosami pałek i ciężkich podkutych butów. Patrzyliśmy na to osłupiałym wzrokiem, nie mogąc sobie uzmysłowić, że takie rzeczy mogą się dziać pod tak pięknie świecącym słońcem. Nad placem unosił się ciężki obłok kurzu i niemilknący jęk bólu i rozpaczy. Po paru godzinach stania pod bramą odprowadzono nas do dużego baraku. Przy długich stołach spisano nasze personalia i przydzielono nam numery. Ja otrzymałem numer 27946. Z własnych rzeczy mogliśmy zatrzymać tylko buty, pasek od spodni i chusteczkę do nosa. Po bolesnej operacji strzyżenia owłosienia na całym ciele okropnie tępymi nożyczkami, ubrano nas w łachy wysortowanych mundurów wojskowych i policyjnych, kajzerowskich Niemiec. Pomimo grozy położenia, nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Wyglądaliśmy jak tłum statystów jakiejś szmirowatej operetki. Na lewej piersi i prawej nogawce na wysokości palców opuszczonej ręki przyszyliśmy szmatki z odbitym czarną farbą numerem i czerwonym trójkątem z literą P. Przydzielono nam na kwarantannę blok nr 40. Blokowym był ponury zbrodniarz z zielonym winklem więźnia kryminalisty. Do pomocy miał dwóch sztubowych, takich samych gagatków jako on.  

Posłuszeństwo, pilność, uczciwość…

Rudolf Hess, komendant obozu oświęcimskiego, przyznał, że obóz był miejscem powolnej zagłady (vernichtungslager), na który skazani byli wszyscy „wrogowie państwa” zamknięci za drutami obozu. Trzymano przy życiu tych więźniów, których natychmiastowe zamordowanie byłoby rzeczą nierentowną. Byli oni po prostu „nieboszczykami na urlopie”. Druga funkcja obozu polegała na ludobójczej akcji bezpośredniego zabijania ofiar natychmiast po ich przywiezieniu do obozu.Obóz, w którym się znalazłem, leżał między dwoma miejscowościami Sachsenhausen i Oranienburg, w pobliżu spławnego kanału, wśród sosnowego lasu. Założony został 12 lipca 1936 roku. Właściwy obóz miał kształt regularnego trójkąta. Od strony zewnętrznej otoczony był wysokim na dwa metry murem betonowym z piętrowymi wieżami strażniczymi. Na balkonach, zwróconych do wnętrza obozu, wmontowane były na obrotowych statywach ciężkie karabiny maszynowe oraz silne reflektory, przy których dzień i noc pełniły służbę posterunki SS. W odległości dwóch metrów od muru do wnętrza biegł rząd betonowych słupów połączonych gęstymi rzędami naelektryzowanych drutów. Wzdłuż tej bariery znajdowała się metrowej szerokości ścieżka wysypana żółtym, starannie grabionym piaskiem tzw. „neutralezone”, czyli strefa neutralna. Wkroczenie na nią, jak ostrzegały liczne tablice, groziło rozstrzelaniem przez posterunki na wieżach. Ostrzeżenia te nie były czczym frazesem. Niejednokrotnie byłem świadkiem takiej śmierci. Przed budynkiem komendantury znajdował się olbrzymi plac apelowy w kształcie półokręgu usypany ostrym żwirem. Dookoła placu znajdowały się baraki mieszkalne ustawione w czterech rzędach zwanych ringami. Na czołowych ścianach pierwszego ringu, wielkimi gotyckimi literami były wymalowane słowa składające się na następujący werset: „Es gibt nur einen Weg zur Freiheit. Seine Meilensteine neissen: Gehorsam, Fleiss, Ehrlichkeit, Ordnung, Sauberkeit, Nüchternheit, Wehrhaftigkeit, Opfersinn und Liebe zum Vaterlande”. Znaczy to: „Istnieje jedna droga prowadząca na wolność. Jej kamienie milowe nazywają się: posłuszeństwo, pilność, uczciwość, porządek, czystość, trzeźwość, prawdomówność, ofiarność i miłość ojczyzny”. Trudno sobie wyobrazić większy cynizm w umieszczeniu takiego napisu, w takim miejscu, gdzie ludzie ginęli właśnie za te przymioty. Inspektor obozów koncentracyjnych, obergruppenführer Theodor Eicke, tak pouczał esesmanów: „Dla ludzi miękkiego serca nie ma miejsca w szeregach SS i dobrze by zrobili, gdyby jak najszybciej wstąpili do klasztoru. W SS potrzebni są tylko ludzie twardzi, zdecydowani, słuchający ślepo każdego rozkazu. Nie darmo noszą trupią główkę i stale nabitą broń!…”W przedłużeniu władzy i hierarchii SS działała w obozie administracja więźniowska. Na czele stał pierwszy lagerältester – starszy obozu i jego dwaj zastępcy. W schreibstubie, biurze obozowym, rej wodził lagerschreiber oraz arbeitsdienst mający decydujący głos w przydzielaniu więźniów na poszczególne komanda pracy. Komendantem baraków był blockältester mający do pomocy stubältestera i schreibera, który był jednocześnie tłumaczem na blokach narodowościowych. Komandami pracy kierowali vorarbeiterzy i vormani. Ludzie zajmujący wymienione stanowiska byli prawdziwą arystokracją obozową. Ich sytuacja materialna i życiowa była, można by powiedzieć, wyśmienita, niedająca się porównać do sytuacji więźniów. Byli przyzwoicie traktowani przez esesmanów, toteż, aby utrzymać się na tych stanowiskach, dopuszczali się najgorszych zbrodni, gorliwie pomagając w eksterminacji więźniów. Istniało wiele komand pracy, dających możność przyzwoitego wyżywienia, ubrania się i dobrych warunków pracy. Do tych oddziałów należały: kuchnia obozowa z magazynami żywnościowymi, kuchnia i kasyno SS, łaźnia, pralnia, effektenkammer – magazyn cywilnych rzeczy więźniów, szpital obozowy, pracownia architektoniczna, różnego rodzaju warsztaty i inne. Wszyscy w wyżej wymienionych stanowili nieliczną warstwę tzw. prominentów dobrze odżywionych i ubranych. Pośrednią warstwą byli więźniowie mający możliwie dobrą i niewyczerpującą pracę, i będących w dobrych stosunkach z kimś z prominentów. Przytłaczającą większość stanowił szary tłum więźniów najbardziej narażonych na głód, chłód, nieludzką pracę i w konsekwencji śmierć. Tych ostatnich nazywano w obozie „muzułmanami”. Wszystkie baraki mieszkalne miały jednakowy rozkład. W części środkowej znajdował się korytarzyk, przy którym była umywalnia, ustęp i mały magazynek na różne graty. Z prawej strony było wejście na tzw. Flügel A, z lewej Flügel B. Na każdym skrzydle wchodziło się z korytarza do wielkiej jadalni zastawionej częściowo długimi stołami. Dookoła ścian ustawione były wąskie szafki typu wojskowego. Jeden z rogów sali, odgrodzony kilkoma szafkami, stanowił pokoik blokowego na jednym skrzydle, sztubowego na drugim. Za jadalniami były sypialnie. W sypialniach stały gęsto stłoczone drewniane, trzypiętrowe prycze z siennikami.Na bloku 68 powitał nas blokowy – stary komunista – niezwykle krzepiącą przemową. Powiedział, że z obozu jest tylko jedno wyjście i wymownie wskazał na widniejący nad dachami baraków komin krematorium. Kiedy to nastąpi, zależy od niego i od esesmanów. Okazało się, że on sam gorliwie pomagał nam w osiągnięciu tego celu. Przydzielono nas do komand noszenie cegieł i budowy baraków przyszłej fabryki obuwia. Cegły nosiło się ze składowiska do budowy baraków z odległości 2 km. Każdy dźwigał pod pachami po dwie do trzech cegieł. W miarę upływu czasu ciężar stawał się nieznośny, ręce mdlały i pokrywały się krwawiącymi ranami. 

Jak niemiecki Żyd błagał o śmierć

Wszyscy byli bici, o lawirowaniu i sprycie nie było mowy. Przeżył ten, który przez ślepy traf dostał mniej razów i w mniej czułe miejsca. Z boku przy wykopie, wprost proporcjonalnie do upływu czasu, rosła sterta trupów. Szczególnie dużo wykańczało się ludzi starszych i Żydów. Tych ostatnich zabijano systematycznie. Byłem raz świadkiem szczególnie wstrząsającej egzekucji. W pewnym miejscu z wykopu na hałdy wywoził piasek taczkami stary Żyd – jak mówiono, adwokat z Berlina. Zlany potem ledwo powłóczył nogami, kółko taczki co chwila spadało z wąskiej deski ułożonej na miękkim gruncie. Z boku przyglądał mu się młody esesman. Kazał mu się zbliżyć do siebie. Delikatnie zdjął mu z nosa okulary, schował do kieszeni i zaczął wolno i beznamiętnie bić go po twarzy. Po jakimś czasie twarz nieszczęsnego zamieniła się w krwawą maskę. W końcu kazał mu klęknąć na czworakach i trzonkiem od łopaty walił w plecy. Żyd zaczął błagać, aby go zastrzelił. Esesman śmiejąc się powiedział, że musi jeszcze trochę poczekać na śmierć. Jęki i krzyki stawały się coraz cichsze, aż wreszcie biedak znieruchomiał. Kommandoführer widząc, że ciało jeszcze drga, odwrócił je kopniakami na wznak i wskoczył ciężkimi, podkutymi butami na klatkę piersiową. Rozległ się trzask łamanych kości. Męka się skończyła. Zrobiło mi się słabo, wsunąłem się za stertę cegieł i zwymiotowałem. Esesman otrzepał starannie mundur i z zadowoloną miną oddalił się, szukając nowych ofiar.Później takie widoki robiły na mnie coraz mniejsze wrażenie. Starałem się tylko w miarę możliwości nie nawinąć na oczy esesmanom znanym z wyjątkowego okrucieństwa. Funkcyjni więźniowie z całą gorliwością naśladowali swoich panów. Koniec pracy i odmarsz do obozu nie zwiastował wcale wypoczynku i bezpieczeństwa. Apel wieczorny trwał szereg godzin. Więźniowie na placu apelowym ustawiali się blokami. Żywi stawali w pięciu szeregach, trupy układano na końcu kolumny. Ilość sztuk musiała się zgadzać. Blokowi skrupulatnie odliczali więźniów i zapisywali stan na specjalnej tabliczce. Raport składali lageräletesterowi, który po uzgodnieniu stanu całego obozu podawał komendę: „Baczność! Czapki zdejm, na prawo patrz!”. Rozlegał się zgodny łomot uderzenia pięści z czapkami o prawe nogi. Jeśli stuk nie był zgodny, ćwiczyliśmy zdejmowanie czapek aż do skutku, na przemian z padaniem na ziemię i powstawaniem. lagerältester zdawał raport lagerführerowi. Trupy odstawiano do krematorium. Bloki wracały do baraków na kolację. Pozostawali tylko karnie zatrzymani. Kommandoführerzy zgłaszali rapportführerowi numery więźniów karnie wytypowanych podczas pracy – tych odprowadzano do specjalnych baraków lub do bunkra, gdzie oczekiwali na karę. Wracając z apelu do baraków, w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, kiedy zjemy kolację i czy do niej dożyjemy. W ciągu dnia, gdy wszyscy przebywali w pracy, blokowy miał dość czasu, aby dokładnie sprawdzić cały barak. Sprawdzał w sypialni, czy prycze są przepisowo zasłane, czy pod zagłówkami i kocami nie ma zbędnych szpargałów. Kontrolował szafki, w których były miski, łyżki i ręczniki. Każde uchybienie powodowało straszliwe represje. Jeśli blokowy był w dobrym humorze, to bity i maltretowany był tylko bezpośrednio winny, w innym razie stosowano odpowiedzialność zbiorową polegającą zazwyczaj na „sporcie”. Noc również była pełna niebezpieczeństw. Często blochführerzy wpadali do baraków, biciem i krzykiem zrywali z barłogów, kontrolując czy wszyscy są tylko w koszulach (nie wolno było spać w kalesonach) i czy wszyscy mają czyste nogi. Nigdy nie mogło być wszystko w porządku. Wypędzeni kijami przez drzwi i okna, boso i w koszulach pędziliśmy dookoła baraku ćwicząc sport do upadłego. Na apel poranny wleczono ciała tych, co zasnęli snem wiecznym. Nadzieje na przeżycie tego piekła stawały się coraz bardziej iluzoryczne, tym bardziej, że coraz  dotkliwiej dawał nam się we znaki głód. Rano gorzka kawa, względnie od czasu do czasu pół litra mącznej zupy, na obiad litr rzadkiej i jałowej zupy z brukwi, na kolację kawa, 1,5 kg chleba na czterech i tzw. dodatki w postaci cienkiego plasterka kiełbasy, margaryny, względnie łyżki twarogu lub marmolady. Nic dziwnego, że przy takim wyżywieniu brzuchy przyrastały nam do krzyża i gwałtownie opadaliśmy z sił. Stawaliśmy się „muzułmanami”. Komin krematorium dzień i noc wypluwał czarny, ciężki dym. Prochy więźniów pomieszane z piaskiem i żwirem stanowiły podkład uliczek obozowych i okolicznych terenów. U wielu brak odporności psychicznej przyspieszał śmierć. Szczególnie ludzie żonaci, którzy pozostawili rodziny, załamywali się szybko. Dotyczyło to też ludzi poprzednio bogatych i żyjących w dobrobycie. Wtedy już nie było ratunku, podpadał wszystkim i na każdym kroku, zostawał zatłuczony na śmierć albo nie mogąc znieść katorgi, popełniał samobójstwo. Rano w ustępie zdejmowano z belki wisielców. W nocy rozlegały się strzały z wież strażniczych. To posty (wartownicy) rozstrzeliwały idących na naelektryzowane zasieki. Najważniejszą rzeczą było starać się żyć chwilą obecną i nie myśleć o przeszłości, bo takie rozważania prowadziły do śmierci. Zbliżała się jesień 1940 roku. Zostałem przeniesiony do waldkommanda (komando grzebiące zwłoki), które wkrótce zyskało ponurą sławę. W odległości kilku kilometrów od obozu nad kanałem przystąpiono do karczowania lasu i niwelowania terenu. W późniejszych latach znajdowała się tam olbrzymia fabryka klinkieru i warsztaty demontażu zniszczonego sprzętu wojskowego zwożonego z frontów. Było to największe komando zatrudniające postów. Stojący obok na posterunku esesman znęcał się nad nami, bijąc giętkim korzeniem gdzie popadło. Paroma ciosami poprzecinał mi twarz i kopniakiem w piersi strącił do wykopu. Gdy plując krwią wygrzebałem się z dołu, zerwał mi czapkę z głowy i rzucił daleko poza linię posterunków, każąc po nią iść. Błyskawicznie domyśliłem się, o co mu chodzi. Gdybym po nią poszedł, znalazłbym się za linią, a wtedy miałby prawo do mnie strzelać. Odmówiłem wykonania rozkazu. Strasznym ciosem pięścią zwalił mnie na ziemię. Z wściekłością kopał mnie i deptał podkutymi butami. Zwijając się w kłębek, zasłaniałem ramionami głowę, twarz i podbrzusze. Potworny ból rozsadzał mi członki. Modliłem się, aby wreszcie skończył ze mną. W końcu straciłem przytomność. Od śmierci uratowała mnie zmiana postów. Wtedy pierwszy i ostatni raz zapłakałem. 

Chleb

Pracując w walkommando, zmówiłem się z jednym Niemcem z bloku nr 2, który zaproponował mi sprzedaż chleba. Umówiłem się z nim, że po apelu wieczornym przyjdę przed jego blok, a on wyniesie mi chleb. Dałem mu zadatek. Resztę miałem dopłacić po otrzymaniu. Trzeba nadmienić, że wszelki handel, a szczególnie żywnością, był surowo wzbroniony. Każda wpadka zazwyczaj kończyła się śmiercią. Idąc po apelu na umówione miejsce zaopatrzyłem się w nóż, aby rozkroić chleb na płaskie części, które ukryte pod bluzą nie byłyby widoczne. Zmieszałem się z tłumem Niemców z bloku nr 2 stojących przed barakiem i palących papierosy (można było palić tylko na dworze). Na wszystkie strony wypatrywałem tego, który miał mi wynieść chleb. Niestety, nie mogłem go znaleźć. Niecierpliwiłem się ogromnie. Już niewiele czasu brakowało do dzwonu. Byłem cały skostniały z zimna. Nie mogąc się na niego doczekać, wślizgnąłem się do korytarza usiłując go znaleźć. W tym momencie zobaczył mnie blokowy Hans. Cofnąłem się gwałtownie, ale było już za późno. Stojący przy drzwiach Niemcy porwali mnie za kołnierz i zawlekli przed stolik blokowego. Zdrętwiałem ze strachu. Blokowy Hans znany był z niebywałego okrucieństwa. Zabijał bez litości, znęcając się w wyrafinowany sposób. Z tej racji cieszył się szacunkiem wśród esesmanów. Sama jego postać budziła grozę. Niski, potężnie zbudowany, na krótkich, pałąkowatych nogach. Nienaturalnie długie ręce, porośnięte rudą szczeciną, zakończone były wielkimi jak bochny chleba dłońmi. Duży łeb osadzony na byczym karku. Twarz szeroka, obrzęknięta z rozbitym nosem i małymi, blisko siebie osadzonymi oczkami – istny dzwonnik z Notre Dame. Stanąłem skurczony na wiotkich nogach przed jego stolikiem. Rozwalony na fotelu przyglądał mi się z wielce obiecującym uśmiechem. Dookoła stanęli ciasnym tłumem Niemcy zadowoleni, że będą mieli interesujące widowisko. Wszyscy, łącznie z Hansem, byli kryminalistami-recydywistami, dla których widok krwi i znęcanie się było wielką przyjemnością.- Ach! To ty jesteś świński Polak. Z którego bloku? – Z bloku nr 68.- Po co tu przyszedłeś ty psie?!W mojej głowie zapanował niesamowity chaos. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem się przyznać, że po chleb, bo wiedziałem, co mnie za to czeka. Zacząłem bąkać coś niezrozumiale. Zniecierpliwiony Hans ryknął.- Zrewidować go!Dwóch Niemców błyskawicznie przetrząsnęło moje łachy. Na stole znalazł się mój nóż, zerwana z szyi torebka z pieniędzmi i różne szpargały wytrząśnięte z kieszeni, które według regulaminu winny być zaszyte. Ten corpus delicti wprawił Hansa w niebywałą radość. Do rozprawienia się ze mną miał aż nadto powodów. – Nóż? Może tyś chciał któregoś z nas zarżnąć?Przed oczami stanęła mi śmierć. W tym momencie otworzyły się z trzaskiem drzwi, kątem oka zobaczyłem blockführera Schuberta, takiego samego gagatka wśród esesmanów, co Hans wśród blokowych. Krzyknął „achtung!” i wszyscy porwali się na baczność. Zapadła przytłaczająca cisza. Hans zerwał się z fotela, błyskawicznym ruchem złapał mnie za gardło i rzucił pod stół. Sam wyprężył się na baczność, składając meldunek Schubertowi. Z pod stołu widziałem tylko krzywe nogi Hansa i lśniące buty esesmana. Schubert, którego Hans był ulubieńcem, zamienił z nim parę słów, pokręcił się po sali i wyszedł z baraku. Ten niespodziewany fakt ukrycia mnie przed oczami Schuberta tłumaczyłem sobie chęcią Hansa, by samodzielnie rozprawić się ze mną. Po wyjściu Schuberta zostałem wyciągnięty spod stołu i postawiony w poprzednim miejscu. Hans siadł na fotelu, tłum ciekawskich zamknął się za moimi plecami. I zaczęło się.- Więc mów po coś tu przyszedł!Było mi już wszystko jedno. Przyznałem się, że chciałem kupić chleb, a nóż wziąłem do pokrajania go.- Ty wiesz, co ci za to grozi?- Wiem, ale i tak umieram z głodu.- To nic dziwnego. Po to tu jesteś, aby zdechnąć. A teraz powiedz mi, kto miał ci sprzedać chleb.Wśród rozbawionego tłumu zapadła cisza. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że od mojej odpowiedzi będzie zależało, czy jeden spośród nich będzie zatłuczony na śmierć razem ze mną. Dla Hansa w takich wypadkach nie było żadnej różnicy, czy delikwent był Niemcem, czy Polakiem. W pierwszym momencie chciałem go wskazać, stał parę kroków ode mnie. Twarz jego stała się trupio blada. Czułem do niego nienawiść, że mnie oszukał, ale nie wskazałem go. Wiedziałem, że to mnie osobiście nie uratuje, a zamiast jednego trupa, będą dwa.- Nie wiem, jak się nazywa – odpowiedziałem.- Ach tak, no to odwróć się i poznaj, który to jest.Ten, o kogo chodziło, trząsł się po prostu ze strachu. Zastanowiłem się chwilę i odwróciłem zdecydowanie do Hansa.- Nie powiem.Twarz Hansa zrobiła się purpurowa z wściekłości, wielkie łapy zaczęły mu drgać, zerwał się przewracając fotel. Już miał się na mnie rzucić. Wreszcie zwalił się na usłużnie podane siedzenie i wykrzywiając gębę w cynicznym uśmiechu powiedział.- Jeśli powiesz, to ci nic nie zrobię.Jeszcze raz zdecydowanie odmówiłem.Sam nie wiem, dlaczego tak postąpiłem. Przypuszczalnie nienawiść i rozpacz kazała mi ukazać swoje „ja”, swoje człowieczeństwo. Broniłem się, nie chciałem być szmatą skamlącą o litość. Długo wpatrywał się we mnie, wreszcie powiedział chrapliwym głosem.- Możesz iść na swój blok. Zawiadomię twego blokowego, on cię wykończy.Zataczając się z pustą głową i wyschniętym na wiór językiem potoczyłem się do wyjścia. Przygwoździł mnie krzyk.- Stój! Może wreszcie powiesz kto? Nic nie odpowiedziałem. Ruszyłem naprzód i już trzymałem klamkę, gdy Hans doskoczył do mnie, złapał za kark, zawlókł do swojego pokoiku i z trzaskiem posadził na krześle. Zasunął firankę, odgradzającą ogólną salę. Znalazłem się z nim sam na sam. Gdy po chwili ocknąłem się z otumanienia, przede mną na stole stała wielka miska gęstej zupy z kawałami mięsa, parę pajd chleba i kubek z gorącą, białą kawą.- Możesz jeść spokojnie chłopcze, już ci nic nie zrobię. Widzisz, ja wiem kto chciał ci sprzedać chleb, poznałem to wtedy po twoich oczach. Gdybyś powiedział, to zatłukłbym ciebie i jego, aleś ty nie powiedział, to niebywałe! Zawsze wszyscy lizali mi buty i błagali o litość. No, miałeś szczęście, inny za to by cię ze skóry obdarł, a mnie się to spodobało. Biegał podniecony dookoła stołu, wymachiwał długimi rękami jak skrzydłami wiatraka i kazał tamtemu Niemcowi dziękować, mówiąc.- Ty świński psie, temu chłopcu zawdzięczasz  życie, bo bym z ciebie błoto zrobił. Idź precz i nie wchodź mi w oczy.Wypadek ten miał doniosłe znaczenie dla dalszej mojej przyszłości w obozie. Hans był jednym z najstarszych więźniów. Cieszył się mirem wśród „arystokracji” obozowej i dzięki swemu okrucieństwu poważaniem u esesmanów. Miał szerokie kontakty i mógł zrobić wiele złego i dobrego. Dobrego nikt od niego nie zaznał, chyba że najbliżsi kumple po fachu. Jak zaznaczyłem, dziwnym zrządzeniem losu poczuł do mnie sympatię i kreował mnie na swego przyjaciela. Codziennie po apelu wieczornym czekał na mnie z doskonałym jedzeniem. Przez swoich kumpli zatrudnionych w effektenkammer postarał się dla mnie o ciepłe ubrania, bieliznę i buty. Bywając u niego, poznałem wielu prominentów pracujących na dobrych komandach i piastujących wysokie funkcje. Widząc stosunek Hansa, traktowali mnie jak swego kolegę, interesowali się mną i ofiarowywali pomoc w razie potrzeby. To wszystko również dodatnio wpłynęło na polepszenie mojej sytuacji na bloku. Blokowy, kolega Hansa, traktował mnie lepiej niż innych.Pomoc Hansa trwała tylko jeden miesiąc. Któregoś wieczoru blokowy Robert wywołał mnie z sypialni. W jego pokoiku siedział sztubowy z bloku nr 2. Powiedział, że Hans został nagle wysłany do innego obozu i przed wyjazdem polecił przekazać mi całą zawartość swojej szafki. Był to, w warunkach obozowych, prawdziwy majątek: osiem bochenków białego, esesmańskiego chleba, kilkanaście paczek tytoniu i papierosów, parę kilo kiełbasy i margaryny, kilka par butów i eleganckiej bielizny, swetry, chusteczki i wiele innych drobiazgów. Trochę z tych rzeczy ofiarowałem swemu blokowemu, aby zaskarbić sobie jego względy, resztą podzieliłem się z kolegami. 

Uratowanie Cześka

 Pracując w waldkommando czułem, że już długo nie pociągnę. Potwornie ciężka praca, nieustanne bicie przez esmesanów i vorarbeiterów oraz ciężkie mrozy, siały spustoszenie w szeregach więźniów. Terror srożył się z dnia na dzień. Waldkommando stało się komandem wymierającym. Codziennie po pracy wleczono za kolumną dziesiątki i setki trupów, a także dogorywających. Będąc coraz bardziej wycieńczony, stawałem się apatyczny i ślamazarny. Byłem typowym „muzułmanem”, a tacy byli nieustannie bici i maltretowani. Jeden z vorarbeiterów zażądał, abym dał mu 5 marek, bo w przeciwnym wypadku zatłucze mnie na śmierć. Wieczorem, po podjęciu pieniędzy przysłanych przez matkę, schowałem je starannie do torebki noszonej na szyi. Następnego dnia rano stwierdziłem, że zostały skradzione podczas snu. Płakałem wtedy jak małe dziecko. Zrezygnowany powlokłem się do pracy. Skutki tej straty nie dały na siebie długo czekać. Rozwścieczony zawodem vorarbeiter czekał na najmniejszy pretekst, aby się odegrać. W grupie kilkunastu osób rąbaliśmy siekierami łupki drzewa, każdy na osobnym pieńku. Jeden z Polaków ustawiony naprzeciwko mnie rąbał tak, że wielkie drzazgi odpryskiwały wprost na moją przemrożoną twarz, sprawiając dotkliwy ból. Prosiłem go, aby ustawił się z pieńkiem w innym miejscu. Zamiast posłuchać, obrzucił mnie stekiem ordynarnych wyzwisk. Zniecierpliwiony doskoczyłem do niego, wyrwałem siekierę z ręki i trzasnąłem pięścią w twarz. Jak spod ziemi zjawił się przed nami vorarbeiter, pytając, o co poszło. Gdy powiedziałem, odparł: „Jeśli on ci zrobił krzywdę, to go bij, możesz go nawet zabić”. Nie chciałem tego zrobić. Wtedy straszny cios między oczy powalił mnie na ziemię. Bił mnie i kopał aż straciłem przytomność. Jeszcze tego samego dnia po obiedzie dostałem strasznej biegunki. Latryna była zajęta. Przyciśnięty koniecznością zaszyłem się między stągi drzewa, ale byłem niestety dobrze obserwowany. Jeszcze nie zdążyłem skończyć, gdy stanął przede mną. Kopniakiem w twarz, rzucił mnie we własne odchody. Koledzy znaleźli mnie zbroczonego krwią i wymazanego fekaliami. Do obozu przywleczono mnie nieomal w stanie agonii. W baraku złożyłi mnie na skrzyni z brykietami. Pod wpływem ciepła zacząłem się poruszać, krztusząc się krwią. Robert pochylił się i wetknął mi w usta chusteczkę. Ale jednak coś go ruszyło. Widząc, że tracę ponownie przytomność, kazał mnie wymyć, przebrać w suchą bieliznę i położyć na osobną pryczę nakrywając trzema swymi kocami. Przez kilka dni nie posyłał mnie do roboty. Powoli dochodziłem do siebie, chociaż długo jeszcze plułem krwią.Po historii z Hansem miałem na bloku względnie unormowaną pozycję. Robert polubił mnie. Z jego strony nie groziło mi niebezpieczeństwo. W stosunku do większości współtowarzyszy stosował okrutny terror. Tendencją komendy obozu w owym okresie było wymordowanie możliwie jak największej ilości więźniów, szczególnie Polaków. Blokowi i vorarbeiterzy mieli w tym względzie wolną rękę. Skwapliwie z tego korzystali. Baraki od rana do wieczora rozbrzmiewały krzykami i jękami mordowanych wszelkimi możliwymi sposobami. Do szczególnie ulubionych sposobów w zimie było m.in. stawianie delikwenta w ubraniu pod prysznic, a potem do skóry przemoczonego ustawiano w przysiadzie z wyciągniętymi do przodu rękami przed drzwiami baraku. Tak długo siedział, aż zamienił się w martwy słup lodowy. Przed barakami stale leżały sterty trupów wywożonych po apelu do krematorium. Rodziny dostawały zawiadomienia z kondolencjami i wyjaśnieniem, że ich bliski zmarł śmiercią naturalną pomimo starań uratowania go. Nie byliśmy pewni ani dnia, ani godziny. Nieustannie selekcjonowano „muzułmanów”, których wysyłano na transporty. Ginęli gazowani albo uśmiercani zastrzykami.Było to któregoś wieczoru w lutym 1941 roku. Na dworze panował trzaskający mróz, a wicher miotał tumanami śniegu. Barak trzeszczał jak okręt na wzburzonym morzu. Na środku sali stał mały, zielony piecyk, z którego ciepło promieniowało tylko na niewielkie otoczenie. Do piecyka nie wolno było się zbliżać pod groźbą ciężkiego pobicia. Z tających na ludziach łachów podnosiły się obłoki pary. Kwaśny odór smrodu szmat i zupy z brukwi bił w nozdrza. Akurat suszyłem na blacie piecyka przemokłe papierosy (nielicznym było to dozwolone), gdy za drzwiami usłyszeliśmy pomieszane krzyki, pojedyncze strzały i tupot wielu nóg. Przez wywalone buciorami esesmanów drzwi wwalił się, okładany kijem i kolbami rewolwerów, skłębiony tłum zugangów (świeżo przybyli więźniowie), ubranych jeszcze w cywilne ubrania. Byli to sami Polacy, przeważnie młodzi ludzie. Esesman Schubert zawiadomił Roberta, że „diese schweine Polacken” zostali oddani pod jego „czułą” opiekę. „Pogłaskał” pięścią najbliżej stojącego, aż ten nakrył się nogami i wyszedł z baraku. Robert pomagając sobie rękami i nogami ustawił ich w szeregu. Przedstawiali godny pożałowania widok. Opuchnięte i fioletowe z przemrożenia twarze i poszarpane psimi kłami ubrania. Jednemu zwisało naderwane ucho, pokryte soplami krwi. Inni mieli porozbijane nosy i poprzecinane pejczami policzki. Blokowy zaczął od pierwszego. Nieszczęśnik nie rozumiał zadanego po niemiecku pytania. Miażdżący cios w podbrzusze powalił go na podłogę. Drugi runął między stoły trzaśnięty drewnianą pałką w głowę. W szeregu zobaczyłem niskiego chłopca – stał czwarty. Gęsta, czarna czupryna spadała mu na czoło, z kącika kurczowo zaciśniętych ust spływała stróżka krwi. Ubrany był w cienki, poplamiony smarami, niebieski kombinezon monterski. Głowę wtulił w spazmatycznie drgające ramiona. Robert już, już zbliżał się do niego, kiedy bez zastanowienia rzuciłem się ku niemu, chwyciłem za rękę i poprosiłem: „Nie bij tego chłopca, błagam cię!” Robert zamierzył się na mnie kijem, ale nie odstąpiłem i nie puściłem jego ręki. Zapytał, dlaczego go bronię. Odpowiedziałem, że to mój brat cioteczny. Gęba Roberta wykrzywiła się w pełnym niewiary grymasie. Popatrzył na niego jak zgłodniały wilk i powiedział: „No dobrze, jeśli tak twierdzisz, to go sobie weź”. Uradowany zaprowadziłem Cześka do swojego stołu, postawiłem przed nim miskę gorącej zupy i pajdę chleba. Niewiele przełknął ściśniętym gardłem. Wstrząsały nim dreszcze, policzki płonęły gorączką.. Otulony paroma kocami wycyganionymi przeze mnie od Roberta, krzyczał i płakał przez sen. Czesiek nie był moim bratem. Dopiero po wojnie został moim szwagrem. Ożeniłem się z jego siostrą Krystyną. o pół roku, spacerując sobie w niedzielę przed barakiem poczułem, że ktoś ciągnie mnie za bluzę i cichym głosem woła. Wzdrygnąłem się ze zgrozy na widok strasznej maszkary. To był Czesiek. Stał przede mną dziwnie malutki i chudy jak piszczel. Zapadnięte policzki i głowa podobna była raczej do spreparowanej czaszki. Kark miał wzdęty potwornymi wrzodami, z których ściekała cuchnąca ropa na kołnierz wiszącego w strzępach pasiaka. Z jego oczu gradem toczyły się łzy. Zaparło mi dech z wrażenia. W pierwszej chwili go nie poznałem. To był Czesiek. Przytuliłem go do siebie, nie mogąc opanować płaczu. Z jego ust popłynęła wstrząsająca opowieść. Komando było niewielkie, raptem kilkuset więźniów. Eskorta była natomiast bardzo liczna z najokrutniejszymi vorarbeiterami spośród więźniów Niemców. Umieszczono ich w prymitywnej szopie, pozbawionej wody i łóżek. Spali prawie jeden na drugim na gołej ziemi. Mordercze tempo pracy na budowie, stale biegiem, na skwarze od świtu do późnego wieczora, nieustannie bici przez esesmanów i vorarbeiterów. Padali jak muchy. Z noszonych na plecach worków cement wysypywał się za kołnierz wyżerając na spoconym ciele rany i wrzody. Istna gehenna. Parę dni temu przywieźli go do obozu na wykończenie. Był na bloku 63, gdzie blokowy chciał się ich pozbyć przez komin. Ja w tym czasie byłem na bloku 45. Blokowy mnie lubił i miałem już wyrobione stosunki. Postanowiłem Cześka za wszelką cenę przenieść na swój barak. Walter, którego prosiłem o pomoc, powiedział, że nie ma nic przeciwko temu, ale nie może go przyjąć bez skierowania ze schreibstuby. Nie było innej rady. Postanowiłem iść do lagerältstera. Był nim stary bandyta, dobry kumpel Hansa. Ubrałem się starannie i po apelu wieczornym poszedłem do baraku schreibstuby, gdzie mieszkał lagerältester. Wszedłem do ciepłego pomieszczenia i wytrzeszczyłem oczy. Znalazłem się w eleganckim i przytulnym pokoju. Łóżko było zasłane wspaniałą pościelą, a podłoga puszystym dywanem, na ścianach wisiały gustowne obrazy. Przy suto zastawionym stole, przykrytym śnieżnobiałym obrusem, siedział lagerältester w otoczeniu kilku swoich współpracowników. W powietrzu unosiła się woń luksusowych cygar i dobrej wody kolońskiej. Mały świat z innej planety! Lagerältester, widząc w drzwiach zwykłego więźnia, już otwierał usta, aby grzmiącym rykiem wypędzić precz, ale w porę mnie poznał. Widywaliśmy się u Hansa. Gęba mu rozjaśniała. – A, to ty Tadeusz! Siadaj. Mów, co cię do mnie sprowadza. Opowiedziałem mu naiwną bajeczkę o bracie, który wrócił z transportu w trochę sfatygowanym stanie i poprosiłem o przeniesienie go na swój barak. Poklepał mnie dłonią w plecy, aż mi się głowa zachwiała. – Nie bujaj żadnym bratem. Wcale mnie nie obchodzi, czy to twój brat czy nie. Prosisz, to się zgadzam! Dla nas, kolegów Hansa, jesteś dobrym kumplem. I tak dowiedziałem się, że jestem godny przyjaźni bandytów. W tym wypadku raczej cieszyłem się z tego. Zjadłem z nimi kolację jak człowiek, na prawdziwych talerzach, nożem i widelcem, od czego już dawno się odzwyczaiłem. Obdarowany chlebem, kiełbasą i papierosami, pobiegłem na blok 63, wręczyłem blokowemu kartkę lagerältestera i natychmiast zabrałem Cześka do swojego bloku. Walter przyjął go przychylnie. Dał nam kartkę do vorarbeitera bekleidungkammer, gdzie przebrałem Cześka od stóp do głów. Za papierosy i kiełbasę zapewniłem mu serię opatrunków. 

Przy beczkowozie i jako goniec

Robert również nie zagrzał długo miejsca na bloku 68. Wczesną wiosną 1941 roku komenda obozu wytypowała kilkudziesięciu więźniów Niemców do wysłania na front wschodni. Był wśród nich Robert. Dwa dni chodził jak struty. W nocy obudził mnie i długo rozmawialiśmy w jego pokoiku. Żalił się, że musi iść walczyć, na co nie miał najmniejszej ochoty. Dał mi dużo swoich rzeczy, które bardzo mi się przydały. Nowym blokowym został komunista. Ten osobiście nie bił ludzi, ale czuł fanatyczną odrazę do wszystkich, którzy  nie byli komunistami. Nasz blok składał się przeważnie z polskiej inteligencji dalekiej w zasadzie od komunizmu. Uważał, że takie osoby należy wykańczać, toteż masowo wysyłał je na ciężkie komanda, gdzie szybko przenosili się na łono Abrahama. Aby ratować swoją skórę, wielu więźniów, szczególnie młodych wiekiem, udawało ochotę zostania komunistami. Opiekował się nami gorliwie. Z jego pomocą wyrwałem się z waldkommanda. Zacząłem pracować przy beczkowozie. Przepasani przez ramię parcianymi szlejami, przypiętymi do dyszla i boków wozu, zamienialiśmy się w konie pociągowe. Beczkowóz służył do przewozu zawartości dołów kloacznych z osiedla esesmańskiego, położonego malowniczo w lesie poza terenem obozu. Pomimo smrodu spowijającego cały zaprzęg, było to bardzo dobre komando. Rano po apelu wyjeżdżaliśmy z obozu eskortowani przez czterech postów. Spokojnie i wolno krążyliśmy po osiedlu, czyszcząc doły. Postowie, nie mając nad sobą podoficerów, zazwyczaj zachowywali się przyzwoicie. Praca była lekka i interesująca. Widziało się wolność i wolnych ludzi. Często dało się coś zorganizować. Kobiety wynosiły nam chleb i papierosy. Pewnego razu zatrzymaliśmy się przed willą komendanta obozu. Postowie ustawili się przy czterech rogach ogrodzenia, a my z wiadrami kursowaliśmy między dołem w głębi ogrodu a wozem stojącym przed furtką. Trasa prowadziła wokół willi pięknymi alejkami, obsadzonymi kwiatami i krzakami porzeczek. Powiedziano nam, że nie możemy patrzeć się w okna. Wyniosłem już kilkanaście wiader, gdy przechodząc pod domem zobaczyłem na parterze bardzo ładną dziewczynkę. Odwróciłem się, aby nie oberwać od esesmana. Gdy wracałem, wychyliła się i pokazała mi jeden z krzaków, a potem zniknęła. Nie wiedziałem o co jej chodzi, lecz zacząłem mu się przyglądać. Zobaczyłem rąbek papieru między liśćmi. Uważając na esesmana wyjąłem paczuszkę i momentalnie schowałem pod marynarkę. Po napełnieniu zbiornika wjechaliśmy w las, gdzie esesmani kazali nam się zatrzymać. Porozkładaliśmy się pod drzewami na odpoczynek. Żołnierze sami chcieli wypocząć. Dopiero tam zajrzałem do paczuszki. Było w niej parę kromek chleba z masłem i kiełbasą oraz parę paczek papierosów. Jeszcze wiele razy znajdowałem w tym samym miejscu różne smakołyki. Dziewczynka widząc mnie, uśmiechała się znacząco. Po dwóch miesiącach moje komando straciło na atrakcyjności. W osiedlu przeprowadzono kanalizację i skończyły się wyjazdy z obozu. Przemyśliwałem nad dostaniem się do jakiegoś możliwego komanda. W tym czasie zainteresował się mną blokowy komanda krematorium Arnold Güthing, kryminalista, który znał mnie jeszcze z bloku Hansa. Polecił mi przychodzić do siebie. Miałem u niego wspaniałą wyżerkę i możność zaopatrywania się w ciepłe ubranie i bieliznę. Arnold był bardzo przystojnym i inteligentnym, młodym człowiekiem. Był synem niemieckiego kapitana łodzi podwodnej z czasów I wojny światowej. Po śmierci ojca, który był przeciwnikiem Hitlera, matka znalazła się w trudnych warunkach materialnych, a Arnold trafił do bandyckiego gangu. Podczas jakiegoś napadu w Hamburgu dostał się w ręce policji. Zwierzyłem mu się, że chciałbym pracować w jakimś dobrym komandzie. Polecił mnie swemu przyjacielowi, vorarbeitrowi komanda budowy magazynów sprzętu radiowego w koszarach SS. Było to komando składające się z kilkudziesięciu niemieckich więźniów – samych fachowców: stolarzy, ślusarzy, blacharzy itd. Magazyny były usytuowane w obrębie koszar po wewnętrznej stronie ogrodzenia za garażami. Esesmani nie wtrącali się do pracy, za którą odpowiedzialny był vorarbeiter Rudolf i cywilny majster, Niemiec z Oranienburga. Rudolf z miejsca poczuł do mnie sympatię. Byłem zależny tylko od niego i miałem słuchać jego poleceń. Zrobił mnie swoim gońcem, co oznaczało, że miałem niewiele do roboty. Kręciłem się po barakach i przekazywałem rozkazy Rudiego różnym grupom roboczym. Tam dopiero odzyskałem siły i doszedłem do formy. Nikt mnie nie prześladował, przeciwnie. Niemcy widząc, że jestem zaufanym Rudiego, którego bali się jak ognia, schlebiali mi na każdym kroku. Rudi był ciekawym człowiekiem. Mały, szczupły brunecik z wiecznie uśmiechniętą twarzą, żywy jak iskra, cieszył się wielką sympatią u esesmanów, ale mimo swego niewinnego wyglądu potrafił być okrutny i bezwzględny. Podkomendni chodzili koło niego na paluszkach. Pochodził z Nadrenii. W Kolonii posiadał sklep tekstylny. W obozie siedział za przynależność do partii socjaldemokratycznej. Do hitleryzmu czuł żywiołową nienawiść. Z upływem czasu nabierał do mnie coraz większego zaufania. Niejednokrotnie prowadziliśmy ciekawe dyskusje. Rudi był zagorzałym patriotą. Prawdziwie po niemiecku wierzył w wyższość swego narodu nad wszystkimi innymi. Ja starałem się udowodnić mu, że takie twierdzenie jest nie słuszne, że inne narody są równie zdolne i wartościowe, i Niemcy nie mają żadnych podstaw uzurpować sobie prawa do przewodzenia w świecie. Nie na wiele zdały się moje wywody. Trudno było mu to wybić z głowy. Do Polski i Polaków odnosił się w zasadzie z sympatią, tylko lekceważąco wyrażał się o naszej państwowości uważając, że nie dorośliśmy do samodzielnego bytu i tylko pod władaniem Niemców moglibyśmy do czegoś dojść. To były tematy, w których nie było między nami kompromisu. Ze zdumieniem przekonałem się, że Rudi doskonale znał polską literaturę i historię.Było piękne lato 1941 roku. Jak była pogoda, całymi dniami przesiadywałem na dachu przybijając papę w tempie określonym przez samego siebie, toteż nic dziwnego, że się nie przemęczałem. Poza opalaniem się miałem dodatkową atrakcję. Przyglądałem się życiu rodzinnemu wolnych ludzi w obrębie znajdującej się poza murem koszar kolonii willowej oficerów. Było to ciekawe, ale widok ten budził poczucie strasznej tęsknoty i rozpaczy. W pochmurne dni zaszywałem się, za wiedzą Rudiego, na strychu baraku i spałem jak suseł. Często przychodził do mnie przynosząc zdobyty u esesmanów lub majstra tytoń, papierosy i coś do jedzenia. Płynęły – jak na obozowe warunki – szczęśliwe dni. Raz Rudi przyszedł bardzo przygnębiony. Dostał wiadomość z domu, że mąż jego ukochanej siostry, oficer lotnictwa, został zestrzelony przez polskiego myśliwca nad kanałem La Manche. Wyraziłem moje współczucie, ciesząc się w duszy z sukcesu swego rodaka. Powiedziałem mu, że chętnie przyjąłbym taką śmierć we wspaniałej walce w zamian za powolne konanie w obozie. Wszystko co dobre, ma rychło swój kres. Toteż moje „sanatorium” u Rudiego miało się wkrótce skończyć. Któregoś dnia spałem przez parę godzin na strychu. Po obudzeniu się poszedłem do izby, w której dwóch Niemców lutowało na warsztacie rynny. Siadłem sobie na podłodze za drzwiami i paląc papierosa rozmawiałem z nimi. Po chwili usłyszałem energiczne kroki – sądziłem, że to Rudi. Ostro otwarte drzwi stuknęły mnie w nogi, podniosłem głowę i zdrętwiałem. Nade mną stał dowódca pułku SS. Byłem tak przerażony, że nie zerwałem się na baczność i nie schowałem palącego się papierosa. Kazał mi czekać i wyszedł z baraku. Na dworze zaczął wołać Rudiego. Po jego wyjściu wyskoczyłem oknem i biegiem wpadłem zadyszany do garażów, szukając miejsca do schowania. Esesman myjący samochód sanitarny zdumiony popatrzył na mnie i spytał co tu robię. Wybełkotałem, że pułkownik mnie szuka, a on uśmiechnął się ze zrozumieniem i wepchnął mnie do samochodu, zatrzaskując drzwi. Wcisnąłem się pod siedzenie, a on jakby nigdy nic polerował karoserię strumieniem wody. Po chwili dowódca wszedł do garażu, zamienił parę słów z szoferami i oddalił się. Kierowca przyniósł mi z kantyny butelkę mleka i bułkę mówiąc, że jak pułkownika nie będzie, to mnie wypuści. Przez jakiś czas słyszałem, jak Rudi łaził za garażami i wołał mnie. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Po godzinie zaszyłem się na swoim strychu, wciągałem za sobą drabinę i czekałem, co będzie dalej. Popełniłem przecież straszne przestępstwo. Siedziałem bezczynnie i na dobitkę paliłem papierosa. Czekała mnie niewątpliwie surowa kara, która nawet mogła skończyć się śmiercią. Widziałem nieraz zabitych za mniejsze przewinienia. Przed wymarszem do obozu na apel wieczorny Rudi stanął pod wejściem na strych i zawołał, abym spuścił drabinę. Już nie było sensu ukrywać się dalej. Pokiwał nade mną z politowaniem głową. – Coś ty najlepszego zrobił! Pułkownik zwymyślał mnie, że nie pilnuję swoich ludzi i kazał zgłosić cię do karnej kampanii. No, pomyślałem, teraz będę miał zaprawę. Przez czas apelu drżałem, czy lagerältester nie wyczyta mego numeru do karnej kompanii. Ale nie wyczytał. Po kolacji przemyśliwałem, co ze sobą zrobić. Po tym wszystkim czułem, że w koszarach jestem spalony i nie mam co się tam pokazywać. Żal mi było tak dobrego miejsca pracy, ale nie widziałem rady. Znowu przyszłość zaczęła mi się rysować w czarnych barwach. Któryś z kolegów powiedział mi, że dobrze by było, gdybym mógł jakimś cudem dostać się do nowo uruchomionej fabryki butów pracującej dla potrzeb oddziałów frontowych SS. Luksusowe komando. Praca pod dachem, z centralnym ogrzewaniem oraz specjalne dodatki chleba i kiełbasy. Kierowano tam przeważnie samych Niemców. Zdecydowałem się momentalnie. Umyłem się i ogoliłem starannie. Uprosiłem u blokowego nowy, czysty pasiak i buty. Tak wyelegantowany (Niemcy bardzo lubią schludność) udałem się do schreibstuby do arbeitdiensta Rudolfa (nazwiska nie pamiętam). Jak przyszedłem, akurat wychodził z biura. Podbiegłem do niego i stojąc na baczność wyłożyłem swoją prośbę, aby przydzielił mnie do schuhfabrik. Przyjrzał mi się dokładnie i spytał, kim jestem z zawodu. Powiedziałem, że uczniem gimnazjum. Cofnął się do biura i polecił wypisać mi skierowanie. Na drugi dzień poszedłem do schuhfabrik, w której pracowałem do ewakuacji obozu w kwietniu 1945 roku. Tego dnia po apelu wieczornym Rudi wpadł jak bomba z pyskiem, dlaczego nie przyszedłem do pracy w koszarach. Zdumiony jego zachowaniem powiedziałem, że przecież pułkownik kazał mnie ukarać, a więc nie było sensu włazić mu w oczy. – Ależ człowieku! On wcale nie kazał, tylko mnie zrugał. To ja chciałem ci trochę strachu napędzić, abyś na przyszłość uważał. Namawiał mnie, abym wrócił do niego. Nie zgodziłem się, bo wiedziałem, że komando to wkrótce zostanie zlikwidowane z uwagi na brak pracy, a Schuhfabrik jest komandem o pracy ciągłej.  

W kurzu i błocie przy butach

Schuhfabrik było bardzo dobrym komandem. Znajdowało się za pierwszym murem obozu. Była to fabryka administrowana przez zarząd gospodarczy SS. Cały esesmański personel składał się z funkcjonariuszy nie należących do załogi obozu. Komando składało się z trzech działów:-         produkcji drewnianych spodów do butów więźniarskich;-         hali kamaszników szyjących wierzchy do butów więźniarskich i wojskowych;-         hali szewców.W początkowym okresie mojej pracy jednym z największych działów była hala, w której pruto ręcznie, przy pomocy szewskich noży, przywożone całymi pociągami części umundurowania i skórzanego oporządzenia po poległych na froncie żołnierzach niemieckich. Przywożono mundury, bieliznę, buty, tornistry, raportówki, płaszcze skórzane itp. Wszystko to nosiło na sobie widoczne ślady walk – poszarpane pociskami, skrwawione i utytłane w błocie. Poprute mundury i bieliznę sztancowano na maszynach na tekstylne wierzchy do więźniarskich butów. Ze skórzanych części butów sporządzano nowe pary, a nie nadające się odpadki sztancowano na wierzchy więźniarskie. Skrawki wysyłano do innych fabryk, na przemiał do produkcji syntetycznej skóry. Prawdziwie po niemiecku wszystko musiało być wykorzystane. Praca przy pruciu była stosunkowo lekka. Dookoła małych okrągłych stolików siedziało po pięciu więźniów. W hali panował straszny zaduch i smród, unosiły się tumany pyłu. Od tych skrwawionych i ubłoconych ciuchów wybuchła epidemia wrzodów. Na rękach, twarzy i szyi wyrastały jak grzyby po deszczu ropiejące wrzody sprawiające dotkliwy ból. Jeden drugiemu wygniatał z nich cuchnącą ropę. Na miejscu gojących się wyrastały nowe. Przy pruciu pracowałem kilka tygodni. Raz uległem wypadkowi. Ostry szewski nóż zsunął mi się z kawałka twardej skóry i wbił głęboko w dłoń, trysnęła krew. Wycieńczony z głodu zwaliłem się nieprzytomny ze stołka. Gdy się ocknąłem, sanitariusz robił mi opatrunek, a nade mną pochylał się werkmajster Busch, esesman Bawarczyk, którego wszyscy bali się jak ognia. Nadspodziewanie był bardzo przejęty moim wypadkiem. Kazał ze swego kantorku wynieść przed barak fotel, usadowił mnie na nim, zabraniając pracować dalej. Wieczorem wezwał mnie do siebie, mówiąc abym przez tydzień nie przychodził do pracy i leczył się w obozie. Widocznie nie wiedział, że chorzy musieli stać na bloku cały dzień w ustępie. Byłem w kłopocie. Nie miałem ochoty sterczeć całymi dniami w ustępie i być narażonym na bicie i szykany blockführerów. Jednak i tym razem miałem szczęście. Po apelu spotkałem się z Rudim, moim byłym forarbaiterem w koszarach, który teraz był forarbaiterem kolumny roboczej przy wyładunku na bocznicy kolejowej w Oranienburgu. Zaproponował mi, abym został jego vormanem (pomocnikiem). Zgodziłem się chętnie. Spędziłem bardzo ciekawy tydzień. Rano maszerowaliśmy przez całe miasto na stację kolejową. Wozy transportowaliśmy do lasu za obozem, gdzie inne oddziały robocze remontowały i przerabiały je dla potrzeb niemieckiej armii. Tydzień minął jak z bicza strzelił, rana zaczęła się goić. Wróciłem do Schuhfabrik. Werkmaister Busch przydzielił mnie do hali kamaszników. Zacząłem się uczyć szyć cholewki na elektrycznych maszynach. Była to najlepsza praca, przy której wytrwałem szczęśliwie do zakończenia wojny. Młyn śmierci pracował nieustannie w obozie. Ludzie marli z głodu, ginęli bici i maltretowani, padali przy pracy ponad siły. Zbliżał się ponury okres nowych, masowych zbrodni. Wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Po pierwszych seriach zwycięstw na froncie wschodnim zaczęto spędzać do naszego obozu tłumy wygłodniałych i potwornie zmaltretowanych sowieckich jeńców. Wydzielono dla nich kilka baraków i otoczono je osobnym ogrodzeniem. W baraku obliczonym na 200 osób upychano 600 więźniów. Drzwi i okna szczelnie zamykano. Codziennie znaczna ilość jeńców ginęła z uduszenia i głodu. Watahy blockführerów uzbrojonych w pałki bezustannie biły i zabijały nieszczęsnych, nieustannie napływały nowe transporty. Postanowiono wszystkich zlikwidować. Odgrodzono duży teren olbrzymim płotem i ustawiono szereg polowych pieców krematoryjnych. Dzień i noc wożono samochodami jeńców, których natychmiast zabijano ogniem kilku karabinów maszynowych. Ciała palono w piecach. Szereg miesięcy trwała ta akcja. Obóz spowijały ciężkie chmury czarnego dymu z palących się ciał. Pijani esesmani doszli do zupełnego zezwierzęcenia. Groza padła na obóz. Mówiło się, że wybito ponad dwanaście tysięcy jeńców. Potem transporty ustały. Przy życiu pozostawiono kilkuset jeńców, rozdzielając ich do pracy na różne komanda. Do schuhfabrik również skierowano oddział.

Plany zagłady

Zimowa ofensywa Armii Radzieckiej w 1944 r. w kierunku Odry spowodowała pośpieszną ewakuację obozów koncentracyjnych położonych na polskich i niemieckich ziemiach nadodrzańskich. Ewakuacja miała dramatyczny przebieg. W trzaskający mróz długie kolumny wyczerpanych głodem i ciężką pracą więźniów brnęły na zachód ścieląc trupami drogę przemarszu. Esesmani bezlitośnie dobijali strzałami i ciosami kolb więźniów, którzy nie byli w stanie dalej iść. Pamiętam, jak raz do Oranienburga przybył kolejny transport z Oświęcimia. Więźniowie stłoczeni w towarowych wagonach zamarzli na śmierć w jedną bryłę. Trzeba ich było wyładowywać przy pomocy kilofów i łomów, i przewozić wozami do krematoriów. Żywi, przypędzeni do naszego obozu, opowiadali wstrząsające przeżycia. Nastąpiły ciężkie czasy. Gwałtownie zaczęły pogarszać się warunki bytowe. Na blokach panował niebywały ścisk, po dwóch lub trzech spało na jednej pryczy. Jednocześnie obniżono znacznie racje żywnościowe. Głód zaczął zaglądać nam w oczy. Na dobitkę urwały się dostawy paczek żywnościowych z domu. I znów krematoria zaczęły dymić dzień i noc. Czuliśmy wszyscy, że zbliża się koniec „tysiącletniej” Rzeszy. Wiele faktów wskazywało, że klęska Niemiec może być i naszym końcem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że esesmani będą chcieli pozbyć się świadków swych wieloletnich zbrodni. Tworzyły się wśród nas tajne organizacje, które zajęły się rozpatrywaniem możliwości ratowania więźniów przed zagładą. Gestapo czuło pismo nosem. Z rozkazu Himmlera utworzono przy komendanturze obozu specjalną komisję, która dobrawszy sobie wśród więźniów konfidentów, energicznie zajęła się wyłuskiwaniem organizatorów. Nocami wyciągano delikwentów z legowiska i zamykano w specjalnie na ten cel przeznaczonym baraku. Po badaniach przeprowadzonych w rekordowym tempie przeważnie wszystkich rozstrzeliwano, nielicznych wysyłano do innych obozów w głąb Niemiec. Raz zdarzył się ciekawy wypadek. W nocy aresztowano jednego z kucharzy – Polaka z Poznania. Bezpośrednio z baraku poprowadzono go pod ciężką eskortą na industrieschaft. Kiedy zorientował się, że droga prowadzi na miejsce straceń, rzucił się na jednego z esesmanów, wyrwał mu pistolet maszynowy i otworzył ogień do eskorty. Zastrzelił kilku i sam padł w nierównej walce. Sytuacja stawała się poważna. Nadzieje na przeżycie tych wielu lat męki stawały się coraz bardziej iluzoryczne. Jednocześnie wzmagały się alianckie naloty bombowe na Berlin. Trasa przelotów przebiegała nad Oranienburgiem. Dzień i noc niebo pokryte było niezliczonymi eskadrami. Bomby zaczęły padać coraz bliżej. Jednej nocy zestrzelono w pobliżu klinkierni samolot. Jedynego pozostałego przy życiu oficera kanadyjskiego zaprowadzono do gabinetu komendanta klinkierni, który niewiele się namyślając, zastrzelił jeńca i kazał trupa wywlec na pole. Już następnego dnia samoloty zrzuciły ulotki, że w odwet za dokonane morderstwo, nastąpi nalot. Ulotka nawoływała do usunięcia więźniów z terenu klinkierni. Esesmani jednak pozostawili wszystkich na miejscu. Ostrzeżenie nie było gołosłowne. W wyniku dokonanego ataku klinkiernia została zrównana z ziemią, razem z więźniami tam pracującymi. Sprawca morderstwa, próbujący uciekać, został rozniesiony wybuchem bomby w bramie zakładu. Pomimo wielu ofiar spośród nas, każdy nalot budził wyraźną radość. Esesmani widząc to, wściekali się. Wzmagały się represje. Samoloty były dla nas zwiastunem zwycięstwa i wolności, dla nich klęski i kary.  

Wiosna 1945

Nadeszła brzemienna wolnością wiosna 1945 roku. Wojska angielskie i amerykańskie parły w głąb Niemiec. Rosjanie sforsowali Odrę i zbliżali się do Berlina. Któregoś pięknego kwietniowego dnia, kiedy byłem w schuhfabrik, pojawiło się nad nami kilka samolotów zwiadowczych. Krążyły jakiś czas nad okolicą i odleciały. Po godzinie dał się słyszeć głuchy, narastający warkot wielu motorów. Były to setki ciężkich czteromotorowych bombowców. Eskadra za eskadrą spływały nad naszymi głowami. Od kadłubów oddzielało się szereg bomb, które z przeraźliwym gwizdem i warkotem spadały, zdawało się, wprost na głowę. Rozszerzonymi ze zgrozy oczami śledziłem przez okno jedną z nich, leciała wprost na nas. Zdążyłem jeszcze odskoczyć od okna i paść na ziemię koło skrzyni z piaskiem. Straszliwy huk rozdarł powietrze. Ziemia zakołysała się pode mną. Dach uniósł się w powietrze, jak zerwana z głowy czapka. Oszalały ze strachu zerwałem się i wybiegłem na dwór. Samoloty wisiały wprost nad głową. Bomby padały nieustannie jak grad. Na dużej przestrzeni mury z wieżami strażniczymi leżały w gruzach. W powietrzu falował ciężki tuman dymu i ognia. Ziemia była usłana trupami więźniów i esesmanów. Gdzie okiem sięgnąć, gruzy i płomienie. Potworne detonacje unosiły wysoko całe drzewa z korzeniami, samochody i ciężkie maszyny. Tłumy więźniów zmieszanych z esesmanami biegały i padały na ziemię, ogarnięte szaleństwem. Krew płynęła całymi strumieniami. Ziemia płonęła oślepiającym blaskiem bomb fosforowych. Cały ciężar ataku był skierowany na pobliskie lasy, gdzie na olbrzymiej przestrzeni, wśród drzew, były usytuowane zakłady zbrojeniowe i warsztaty remontowe sprzętu wojennego. Tam, gdzie pracowało tysiące więźniów, otworzyło się piekło. Modliłem się, aby Czesiek ocalał. Pracował w fabryce panzerfaustów (granatników przeciwpancernych). Po nalocie zapanowała przytłaczająca cisza, zakłócana trzaskiem płomieni i jękami rannych. Nasza fabryka przestała istnieć. Baraki i wszelkie pomieszczenia zostały rozbite. Zdziesiątkowane komanda powracały ze wszystkich stron do obozu. Zapanowało szalone podniecenie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że milowymi krokami zbliża się kres naszej męczarni. W okolicy obozu zaczęły gromadzić się coraz większe jednostki wojska i SS. Uzbrajano cywilów i młodzież z Hitlerjugend. Mówiono, że obóz ma być zbombardowany przez Niemców, względnie zburzony ogniem artylerii. Inni mówili o zbliżającej się ewakuacji. Wielu długoletnich więźniów Niemców, przeważnie kryminalistów, ubrano w mundury esesmańskie – mieli stanowić uzupełnienie eskorty ewakuacyjnej. Nasz blokowy Walter również został esesmanem. 21 kwietnia 1945 roku wczesnym rankiem wypędzono nas na plac. Pośpiesznie i na chybił trafił formowano grupy po 500 więźniów. Każdy na drogę dostawał bochenek chleba i kilową konserwę na dziesięć osób. Kolumny wymaszerowały za bramę, gdzie natychmiast zostały otoczone przez esesmańską eskortę z gotowymi do strzału karabinami. Wyruszyliśmy w cierniową drogę do wolności. Z oddali po raz ostatni patrzyliśmy na obóz, który był przez długie lata miejscem naszej katorgi i stał się grobem tysięcy wartościowych ludzi. Wtedy nie przypuszczaliśmy, że miejsce to stanie się celem pielgrzymek, które będą składać hołd pomordowanym bojownikom o wolność i godność człowieka wszystkich krajów Europy. Szybko minęło podniecenie niespodziewaną zmianą. Twarda rzeczywistość stanęła przed nami. Pędzono nas w nieznane na zachód, z oddali niósł się przytłumiony grzmot armatnich strzałów i warkot samolotów. Coraz bardziej zaciskał się pierścień. Z zachodu parły niepowstrzymanie wojska amerykańskie i angielskie. Od Odry armia radziecka i polska pędziła opętane strachem germańskie hordy. Szlak naszego marszu wypełniał się wzbierającą falą cofających się oddziałów niemieckich. Słanialiśmy się na pokaleczonych nogach w drewnianych butach, wycieńczeni do granic możliwości głodem. Słabnących i pozostających w tyle, esesmani natychmiast rozstrzeliwali. Rowy były usłane trupami. Mijały koszmarne dni. Topniały nasze szeregi. Na postojach piliśmy wodę z rynsztoków i kałuż. Luksus stanowiło trochę wody gotowanej ukradkiem z pokrzywami. Za miastem Parchim na szosę zapchaną wojskiem i nami spłynęła eskadra amerykańskich myśliwców. Rozpętało się piekło. Zaczęły palić się czołgi i samochody. W mgnieniu oka droga została usłana ciałami zabitych ludzi i koni. Jeszcze żywi więźniowie rzucili się na konie, rwąc je rękami na części – to przecież mięso! Wielu już się znad końskiej padliny nie podniosło. Udało mi się wyszarpać duży płat mięsa, wpakowałem go za pazuchę i w ostatnim momencie uskoczyłem za palący się samochód, widząc wycelowany we mnie karabin. Padł strzał. Zamiast mnie, na krwawe ścierwo końskie zwalił się z jękiem kolega, który rwał mięso obok mnie. W lesie na polanie rozpaliłem ognisko. Nie było wody ani soli. Pociąłem mięso końskie na drobne cząstki i uprażyłem w menażce we własnoręcznie zrobionym sosie. Było wspaniałe.Front zbliżał się coraz bardziej. Dowiedzieliśmy się, że wiele grup więźniów zabrały wojska sowieckie. Blady strach padł na esesmanów. Wpędzono nas w głęboki i gęsty las. Padliśmy pod drzewami ledwie żywi z wycieńczenia. Nic do picia, nic do jedzenia. Rano połowa z nas leżała martwa. Esesmani szykowali się do wykończenia wszystkich. Ustawiono karabiny maszynowe. Drugiego dnia usłyszeliśmy warkot wielu samochodów na leśnej drodze. Ukazało się kilkanaście wielkich, białych samochodów znaczonych czerwonymi krzyżami. To po śladzie leżących na drodze trupów trafiła do nas ekipa Czerwonego Krzyża z Genewy. Ich przyjazd uniemożliwił masakrę. Członkowie ekipy ze zgrozą patrzyli na sterty trupów pod drzewami i na nas żywych, niewiele różniących się wyglądem od martwych. Wyładowano wielkie skrzynie z paczkami żywnościowymi, każdy dostał 5 kg. Wstąpiły w nas nowe siły. Pod okiem Szwajcarów ustawiono kolumny i pomaszerowaliśmy dalej. 2 maja wyszliśmy na skraj lasu. Wpędzono nas w wielką rozpadlinę po wyeksploatowanym kamieniołomie. Pobliska szosa dudniła czołgami i pojazdami całej niemieckiej armii pancernej. Okoliczne wsie i pola roiły się od wojska wszelkiego rodzaju. Obstawiono nas dookoła karabinami maszynowymi. To był kres – myśleliśmy – chyba nas wykończą. Już później dowiedzieliśmy się, że esesmani mieli rozkaz Himmlera nakazujący zlikwidowanie wszystkich więźniów. Wstał blady świt 3 maja 1945 roku. Nad nami na skraju rozpadliny stanął komendant eskorty. Nakazał ciszę i ogłosił: „Jesteście wolni! Parę kilometrów w stronę miasta Schwerin znajdują się czołowe oddziały wojsk amerykańskich, możecie tam iść”. Esesmani ściągnęli posterunki i zniknęli w lesie. Nasz komendant bał się odpowiedzialności. Jednak ta wolność była bardzo problematyczna. Droga nie była wolna. Znajdowaliśmy się wśród wielkich mas niemieckiego wojska jeszcze kompletnie uzbrojonego. Żadnego zwolnienia na piśmie nie posiadaliśmy. A w takim rozgardiaszu nikt nie zadawałby sobie trudu, aby sprawdzać wiarygodność naszych słów. Na każdym kroku tych ostatnich kilometrów czekała nas kula. Obawy nasze sprawdziły się. Po drodze widziałem wielu naszych towarzyszy leżących z przestrzelonymi głowami. Zlani zimnym potem szliśmy w pięciu szosą wśród niemieckiego żołdactwa. Patrzyliśmy przed siebie, nerwy były naprężone do granic wytrzymałości. Jeszcze kilometr, jeszcze pół… Podtrzymywaliśmy się wzajemnie pod ręce, aby nie paść. Szosa biegła pod górę przez las. Przed nami na szczycie uszkodzony czołg zatarasował nam drogę. O mało nie rozjechał nas potężny ciągnik gąsiennicowy. I w tym momencie zza uszkodzonego czołgu ukazał się w pełnym bojowym rynsztunku polski kapitan z pistoletem w ręce. Jeszcze dzisiaj, gdy piszę te słowa, przeżywam ten moment. Chrapliwy krzyk wyrwał się z naszych krtani. Jak smagnięci biczem, krztusząc się łzami, rzuciliśmy się na niego, obejmując i całując. O mało go nie udusiliśmy. Nie da się opisać tego, co się z nami działo. Poczęstował nas papierosami, czekoladą i poszedł dalej szukać naszych towarzyszy. Byliśmy kilka kilometrów od miasta Schwerin. Parę kroków dalej natknęliśmy się na pierwszy patrol amerykański. Byli to żołnierze polskiego pochodzenia, mówili po polsku gwarą, której nauczyli się od swoich ojców emigrantów. Powitali nas bardzo serdecznie.

Tadeusz Gorecki z żoną Janiną Wataci-Gorecką w Sachsenchausen - muzeum (ok. 1974 r.) przed postumetem symbolizującym blok 68
Tadeusz Gorecki z żoną Janiną Wataci-Gorecką w Sachsenchausen – muzeum (ok. 1974 r.) przed postumetem symbolizującym blok 68