Tadeusz Chojnacki

Urodził się w 1928 roku w Warszawie. Syn oficera Wojska Polskiego. Dzieciństwo spędził w Twierdzy Modlin. Żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego. Po roku 1945 także w konspiracji. Ujawnił się w kwietniu 1947 roku. W latach 1949-53 żołnierz-górnik. W latach 1953-69 zmuszony represyjnie zmieniać pracę. W międzyczasie był statystą teatralnym i filmowym (z epizodami aktorskimi: w filmie Jana Rybkowskiego „Naprawdę wczoraj” i filmie Jana Ziarniaka „Barbara i Jan”), krwiodawcą i przewodnikiem PTTK. Członek NSZZ „Solidarność” i redaktor miesięcznika. Ukończył wydział zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1970 do emerytury w 1988 r. pracownik wydziału architektury Urzędu Dzielnicy Warszawa-Śródmieście. Aktywny w różnych dziedzinach sztuki. Laurerat konkursów literackich. Biografista harcmistrza Alojzego Pawełka. W kwietniu 1955 r. odmówił zapisania się do PZPR.

Wspomnienia Tadeusza Chojnackiego

Historia Tadeusza Chojnackiego, który dzieciństwo spędził w Twierdzy Modlin, a w Powstaniu Warszawskim był najmłodszym żołnierzem kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania, por. „Fregaty”.

Jestem jedynym dzieckiem Stefana i Józefy Haliny z d. Nasłońskiej. Ojciec był szanowanym oficerem Wojska Polskiego. W 1925 roku Rodzice wzięli ślub w kościele garnizonowym na ul. Długiej w Warszawie. Urodziłem się 8 listopada 1928 roku w szpitalu wojskowym na ul. Pięknej w Warszawie. Dnia 11 listopada, z okazji obchodów dziesiątej rocznicy odzyskania Niepodległości, na Polu Mokotowskim zgromadzone oddziały Wojska Polskiego (wśród nich batalion 32 Pułku Piechoty z Twierdzy Modlin, w którym służył mój tata) oczekiwały na rozpoczęcie defilady. Zniecierpliwiony ojciec wysłał żołnierza do szpitala. Chciał być powiadomiony o stanie zdrowia ciężarnej żony. Po pewnym czasie, rżenie koni i gwar przygotowującego się do parady wojska, przebił głos żołnierza : „Panie Chojnacki! Panie Chojnacki! Ma pan syna!” W ten sposób 32 PP dowiedział się o moich urodzinach.

Kiedy byłem małych chłopcem

Z dzieciństwa w Twierdzy Modlin zapamiętałem dwa wydarzenia. Pierwsze miało miejsce pewnej sylwestrowej nocy. Mama położyła mnie do łóżka i powiedziała, że idzie z ojcem na bal do kasyna. W pokoju stołowym, żeby było mi raźniej, pozostał włączony żyrandol, a drzwi lekko uchylone. Kiedy wybiła północ, obudziły mnie strzały. Zerwałem się i rozejrzałem za Rodzicami. Czym prędzej pobiegłem do okna i wdrapałem się na parapet. Otworzyłem okno, przez które wyskoczyłem na zewnątrz. W pidżamie i boso pobiegłem do kasyna, w którym co niedziela jadaliśmy obiad. Ominąłem park, w którym był kort tenisowy i popiersie Józefa Piłsudskiego. Wejście do neogotyckiego budynku widziałem już z daleka. Wzdłuż chodnika stał rząd sanek, a przy nich grupa dorożkarzy. Jeden z nich dostrzegł mnie i chwycił oburącz. Przytulając do piersi okrył mnie kożuchem, po czym niewiele myśląc wszedł na piętro do sali balowej. Skojarzył, że muszę być dzieckiem jednej z par bawiących się na przyjęciu. Mężczyzna uniósł mnie ponad głowy tańczących, aby stojący dalej goście mogli mnie zobaczyć. Wnet rozległy się oklaski i okrzyki: „Nowy rok! Niech żyje nowy rok!” Myśleli, że jestem atrakcją nocy sylwestrowej. Nagle rozległ się krzyk: „Jezus Maria! To moje dziecko!” To była moja matka. Razem z Rodzicami wróciłem saniami do domu. I wcale się nie przeziębiłem.

Drugie wydarzenie nastąpiło w lecie. Pewnej niedzieli Rodzice wybrali się na spacer nad Narew. Towarzyszyłem im na trójkołowym rowerku. Ulica miała spadek od wodo-zbioru do bramy przejazdowej ku rzece. Gdy wjechałem na pochylony chodnik, rowerek zaczął zjeżdżać. Coraz szybciej obracały się pedały. Ojciec usiłował mnie dogonić, a Mama zamarła wtedy z przerażenia. Nagle rower podskoczył, po czym przewrócił się z brzękiem, a ja wyrzucony siłą rozpędu dotknąłem muru. Dobrze wspominam lata spędzone w Twierdzy Modlin. Skończyłem tam 4 klasy Publicznej Szkoły Powszechnej im. Józefa Piłsudskiego. Była to szkoła nie tylko dla dzieci wojskowych. Uczyło się w niej też wiele dzieci z okolicy. Pamiętam do dziś koszary obronne w kształcie elipsy o obwodzie dwóch kilometrów, budynki znajdujące się pośrodku i kościół św. Barbary. Co ciekawe, wejście do twierdzy było otwarte, nie było żadnych posterunków. Kiedy wybuchła wojna cywile musieli opuścić Modlin. Mama zabrała wtedy tylko rzeczy niezbędne. Wróciliśmy do Warszawy

Ewakuowaliśmy się na furmance. Droga do stolicy była zatłoczona pojazdami. Ludzie szli pieszo z tobołkami na plecach, niosąc ze sobą cały swój majątek. W przeciwnym kierunku na północ, przez zaorane pole szły kolumny piechoty. Żołnierze śpiewali: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…” Wojsko nie chciało się wpychać pomiędzy zwarte grupy cywili. Ludzie natomiast obdarowywali maszerujących piechurów tym, co mieli. Dawali im jabłka, gruszki. Była przecież jesień, owoce dojrzewały w sadach. Pomimo zmęczenia, ludzie okazywali radość na widok naszego wojska. Machali rękoma i pozdrawiali. To była więź między wojskiem a społeczeństwem.

Dnia 2 września ojciec dostał rozkaz przewiezienia tajnej kancelarii do Kowla. Miał tam być zorganizowany ośrodek mobilizacyjny. Ciężarówki eskortowano dwiema tankietkami. Jednak po przekroczeniu granicy przez Sowietów, plany uległy zmianie. Ojciec udał się na południe, wyjechał na Węgry. Później został internowany w twierdzy Komarom. Przesyłał nam pocztówki, ale żadna nie doszła. Udało mu się uciec. Ześlizgnął się po drucie i rozharatał sobie prawą dłoń. Przeszedł długą drogę. Ojciec przebywając na słowackiej wsi dostał jakieś łachy i na kawałku papieru szkic trasy przez Tatry. Moja mama była w tym czasie u babci. W październiku pewnego dnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Mama zobaczyła zarośniętego mężczyznę w zaniedbanej odzieży. Po dłuższej chwili krzyknęła: „Stefan wrócił z wojny!”
Tata przywiózł ze sobą pocztówki z wypisanymi nazwiskami ludzi, którym miał przekazać, że ich synowie i mężowie żyją. Przynajmniej żyli jeszcze w tamtym momencie. Mam je do dziś. Odznaczenie ojca również. Tata brał udział w zwycięskim Powstaniu Wielkopolskim i wojnie polsko-bolszewickiej. W mojej rodzinie były bardzo silne tradycje wojskowe. Pamiętam swoje dzieciństwo w garnizonie. Myślę, że nie pozostało to bez znaczenia na moje przyszłe życie. Dowodzą tego w końcu wydarzenia z mojej wczesnej młodości. Od 1942 roku byłem w AK. W Powstaniu Warszawskim byłem najmłodszym żołnierzem w kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania porucznika „Ostoi”. Te fakty potwierdzili oficerowie wysokich stopni i funkcji wojskowych.

Robinson Warszawski

Od marca 1942 roku byłem łącznikiem w III Rejonie VI/XXVI Obwodzie AK Warszawa-Praga. Godzina „W” zastała mnie na terenie Warszawy lewobrzeżnej. Zostałem żołnierzem kompanii W.S.O.P. por. „Ostoi”. W dniu 6 sierpnia przed południem znalazłem się na pl. Mirowskim. Od strony ul. Chłodnej dochodziły odgłosy walki. Podczas bombardowania lotniczego zostałem kontuzjowany. Do dziś nie wiem, w jaki sposób przemieszczono mnie przez wąskie przejście w barykadzie na ul. Elektoralnej niedaleko ul. Solnej. Barykada powstała 2 sierpnia, zbudowana przy zachodnim narożniku obu ulic, z przewróconego na bok samochodu ciężarowego i płyt chodnikowych obsypanych ziemią. (Opisuję dokładnie ten obiekt, gdyż w monografii o Powstaniu Warszawskim zostało to pominięte. Wskazane jest w tym miejscu jedynie stanowisko strzeleckie). Przeniesiono mnie do piwnicy znajdującej się pod budynkami na ul. Elektoralnej nr 30 i nr 32, róg ul. Białej. Znajdowało się tam kilkanaście zbitych z desek prycz ustawionych prostopadle do ściany. Przebywało tam około dziesięciu osób. Jedna z nich Janina Kowalska pseudonim „Żaneta”, była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w pobliskich Sądach na Lesznie. Cały cztero-oficynowy budynek został spalony, a z murów piwnicy jeszcze bił żar. Panowała niemiłosierna duchota nie pozwalając spać w nocy. W jednej z piwnic stał odrutowany kufer. Po podważeniu wieka bagnetem, ukazały się znajdujące wewnątrz monety z czasów Zygmunta III. Nie wiem czy cały kufer był nimi wypełniony, jak również nie mam pojęcia co się z nim później stało. Wszystko pokrywał popiół. Pośród grubej i ciepłej odzieży, tylko nieliczni znajdowali pidżamy. Chodzili w nich półnago z poobcinanymi nogawkami.

Brakowało pożywienia, dlatego zapuszczaliśmy się skrycie do sąsiedniego budynku w poszukiwaniu jedzenia i picia. Na wyższych piętrach kamienicy, drzwi do niektórych mieszkań były otwarte od strony klatki kuchennej. Zza firanki, wzrok przyciągała wznosząca się w oddali na ul. Chłodnej wieża obserwacyjna straży ogniowej. Na jej balkonie klęczał mężczyzna w mundurze bez nakrycia głowy. Zwrócony był w kierunku Hali Mirowskiej. Długo wymierzał cel i strzelał z karabinu opartego o balustradę. W korytarzach piwnicy stały beczki, ale woda w nich była żółta. Dla oszczędności obmywaliśmy tylko twarz i ręce. Ukrywanie się w jednym pomieszczeniu, dawało większości z nas poczucie bezpieczeństwa. Pewnego dnia naszą uwagę zwrócił przenikliwie dominujący dźwięk. Odgłos jaki wydaje przesuwany po szkle metal. Ktoś stwierdził, że prawdopodobnie ktoś zamyka bramę. Po latach dowiedziałem się, że tamtego dnia rozpoczął się ostrzał Starego Miasta z moździerzy salwowych, zwanych „ryczącymi krowami” albo „szafami”. Tak mijały dni.
Niekiedy na podwórze zaglądali Niemcy. Wymykaliśmy się w skarpetkach z piwnic i wspinaliśmy w pośpiechu po częściowo spalonych schodach. Wydawało się, że im wyżej, tym bezpieczniej. Bo czy żołnierz w podkutych butach wszedłby na gładką pochylnię? Skrywaliśmy się wtedy pod oficyną poprzeczną. Jak najdalej od bramy, którą można było obserwować z ukrycia. Niemcy i tak nas znaleźli. Weszli przez drzwiczki zamykające wykuty przełaz w dalszej części piwnicy. Zamarliśmy w bezruchu. W blasku świecy ukazała się głowa w hełmie. „Haben Sie fotoaparate?” – zapytał. W sąsiednim budynku pojawili się jeszcze dwaj. Pytali o damskie pończochy i alkohol. Ocaleliśmy dzięki dwóm skrzynkom wódki, które wynieśliśmy z piwnicy sklepu spożywczego. Niemcy wsadzili nas do samochodu. Jechaliśmy ulicami Chłodną i Wolską, mijając cywili rozbierających barykady. Wszędzie było pełno wojska, duże ilości czołgów i samochodów ciężarowych. Dookoła spalone domy. Widać było tylko ogień i dym. Pod Milanówkiem auto zatrzymało się, słychać było tylko „raus”. Wyrzucili nas i dalej pojechali szosą na Grodzisk. Za dwie skrzynki wódki ocalało trzech mężczyzn. Kilkanaście dni później przebywając na prowincji, podekscytowany obserwowałem zrzuty z amerykańskich samolotów. Jak się później okazało, było ich w sumie 108 maszyn. W 1945 roku wróciłem do Warszawy.