Urodził się w 1917 roku w Roztowie nad Donem. Ojciec Leona brał udział w rewolucji bolszewickiej w Rosji jako oficer rosyjskiej armii. Przez pięć lat rodzina nie mogła wrócić do Polski. Dopiero w 1922 roku zostali wydaleni ze Związku Radzieckiego jako kontrrewolucjoniści. W Rosji z głodu zmarło dwóch jego braci. Ojciec chory na gruźlicę zmarł w wieku 32 lat po przyjeździe do Warszawy. Wraz z matką wiedli ubogie życie. Po ukończeniu siedmioletniej szkoły powszechnej, Leon zdał egzamin do seminarium nauczycielskiego w Siedlcach. Równocześnie uczęszczał do Podlaskiej Szkoły Muzycznej. Po pięciu latach w seminarium, zdał maturę i otrzymał dyplom nauczyciela szkół powszechnych. Tuż przed wojną został skierowany do Dywizyjnej Szkoły Podchorążych przy 82 Syberyjskim Pułku Strzelców im. Tadeusza Kościuszki w Brześciu nad Bugiem. Jego pułk został zakwaterowany w Widawie i aż do wybuchu wojny budował wzdłuż rzeki umocnienia obronne i stanowiska dla artylerii. W kampanii wrześniowej walczył u boku gen. Franciszka Kleeberga. Kiedy Warszawa upadła, ruszył w kierunku Gór Świętokrzyskich z zamiarem prowadzenia działań partyzanckich. Po wojnie wstąpił do seminarium duchownego.
Wspomnienia ks. Leona Kalinowskiego
Wspomnienie o generale Franciszku Kleebergu
W szkole podchorążych miałem szczęście zetknąć się osobiście z gen. Kleebergiem, wspaniałym patriotą, i pod jego komendą bronić ojczyzny. Widocznie Bóg tak chciał, bym swoją drogę do kapłaństwa zaczął od podchorążówki w Brześciu nad Bugiem i od kampanii wrześniowej 1939 roku. Zaraz na początku służby nasz pluton na poligonie brzeskim kopał rowy i wnęki strzeleckie. Nagle usłyszeliśmy warkot silnika. Niedaleko nas zatrzymała się czarna limuzyna. Wyskoczył z niej żołnierz, który pomógł wysiąść jakiemuś oficerowi. Dowódca naszego plutonu porucznik Antoni Cader błyskawicznie poderwał nas, ustawił w dwuszeregu i zameldował: „Panie generale, melduję posłusznie…” i tak dalej. Wtedy dopiero ujrzeliśmy, że średniego wzrostu oficer ma szlify generalskie. Po komendzie „spocznij” tajemniczy generał z uśmiechem na twarzy wszedł między nas i zaczął z nami rozmawiać. Widząc naszą rezerwę i wielka tremę, uspokoił nas mówiąc, że nie przyjechał na żadną inspekcję. Zauważył nasze ćwiczenia i chciał po prostu z nami porozmawiać, jak się czujemy w wojsku, czy nie tęsknimy za domem, czy posiłki są wystarczające, jak spędzamy czas wolny. Byliśmy bardzo onieśmieleni, bąkaliśmy coś pod nosem, oślepiały nas wężyki generalskie błyskające w słońcu za każdym ruchem generała. Stopniowo niezwykła życzliwość i serdeczność, jaka promieniowała z jego twarzy, słów i gestów, zatarła dystans między nami. Zaczęliśmy mówić śmielej, ktoś przytoczył jakiś kawał i generał wybuchnął śmiechem. Wytworzył się nastrój tak miły, jakby dobry ojciec był wśród nas i promieniował swoją dobrocią. Po tylu latach odczuwam żywo to, cośmy wtedy przeżywali. Wkrótce generał umiejętnie zmienił gawędziarstwo na ton poważniejszy, poprosił, abyśmy się nie przejmowali początkowymi trudnościami w życiu koszarowym.
– Kochani, ja zaczynałem tak samo jak wy, to jest normalne. Wojsko uczy prawdziwej męskości. Kto kocha ojczyznę, chętnie jej służy, a w razie napaści, broni jej i nie czuje trudu służby wojskowej. Siła armii polega na posłuszeństwie i to świadomym, dobrowolnym. Kto kocha ojczyznę, chce być jej wiernym aż do śmierci. Już w starożytnym Rzymie legioniści mówili: dulce et decorum est pro patria moris (o jak słodko i zaszczytnie umierać za ojczyznę).
Mówił pięknie, przekonywująco, słuchalibyśmy go do wieczora. Ale generał spojrzał nagle na zegarek, podziękował za uwagę i pożegnał nas słowami: „czołem przyszli oficerowie”. Wsiadł do samochodu i odjechał, a kiedy zniknął za horyzontem, to jakby słońce przygasło. Nie było już mowy o dalszych ćwiczeniach. Nasz porucznik Cader był również zauroczony tą nagłą wizytą. Wyjaśnił nam, że był to dowódca 9 Okręgu Korpusu w Brześciu nad Bugiem generał brygady Franciszek Kleeberg. Długo byliśmy pod wrażeniem osobowości generała. Czuliśmy, że jest żołnierzem z powołania i kocha swoich żołnierzy. W ciągu dziesięciu minut zdobył przebojem nasze serca i zaufanie. Swym gorącym słowem nauczył nas więcej wojska i miłości ojczyzny niż wszyscy wykładowcy w ciągu dziesięciu miesięcy. Był człowiekiem wielkiego formatu. Nie będę mówił o jego wspaniałych studiach sztuki wojennej w Wiedniu, Paryżu, o szybkich awansach i karierze oficera sztabowego. Chcę podjąć wątek dużo ważniejszy, chcę naszkicować jego sylwetkę duchową, poznać ideały, które kochał i którym służył.
Generał Kleeberg był nie tylko utalentowanym, wykształconym i doskonałym dowódcą, ale także życiowo doświadczonym, mądrym, myślącym logicznie człowiekiem. Błyskawicznie wyciągał trafne wnioski, dzięki którym mógł przewidywać, jaki będzie dalszy bieg wydarzeń. Generał uchodził za wzór wysokiej kultury osobistej, jakiejś fascynującej elegancji wewnętrznej, dzięki której był lubiany i szanowany, choć z nikim się nie spoufalał. Każdemu mówił prawdę, ale w taki sposób, że nikogo nie uraził, cieszył się wielkim autorytetem wśród oficerów. Kilkoma zdaniami potrafił wroga zrobić swoim przyjacielem i pozyskać do wspólnej sprawy. Pielęgnował w duszy trzy najwspanialsze ideały: Boga, honor i ojczyznę.
Zacznijmy od Boga. Generał Kleeberg był głęboko wierzącym katolikiem, ale szanował również inne wyznania. Będąc przed wojną dowódcą garnizonu w Grodnie, przyczynił się do odbudowy miejscowego kościoła garnizonowego, aby jego żołnierze mieli gdzie chwalić Boga. Generał wiedział doskonale, że żołnierz, który wierzy w Boga, przychodzi do świątyni, modli się, spowiada i karmi chlebem Chrystusa, nigdy nie zdradzi ojczyzny i nigdy nie ucieknie z pola walki i nie splami honoru polskiego żołnierza. Zapytacie na pewno drodzy przyjaciele, skąd ja wiem o religijności generała. Z najlepszego źródła. Otóż kilka lat temu w rocznicę jego śmierci, przy symbolicznym grobie generała na Powązkach, miałem szczęście spotkać panią Wysocką, która niemal całe swoje życie pracowała w jego majątku jako gosposia. Opowiadała mi z błyskiem w oku, że generał nie tylko sam głęboko wierzył i bardzo kochał Boga, ale interesował się i troszczył, czy jego żołnierze, których tak bardzo kochał, mówią pacierz, spowiadają się, chodzą na mszę i przyjmują Komunię św. Wiele razy pani Wysocka widziała i słyszała, jak gen. Kleeberg serdecznie zachęcał żołnierzy do praktykowania swej wiary, bo wiara bez uczynków martwa jest.
Jak generał z kapitanem
Generał Kleeberg kochając gorąco Boga, nie mógł nie kochać swoich żołnierzy. Lubił z nimi rozmawiać. Każdą wolną chwilę, w czasie wyczerpującej wojny wykorzystywał na osobiste inspekcje. Jechał na pole walki do swoich żołnierzy samochodem, ale kiedy było to niemożliwe, pieszo brnął przez podlaskie piachy lub poleskie błota i trzęsawiska. Chciał wiedzieć, co robi w okopach jego żołnierz, jakie jest jego morale, jakie ma serce do walki. Czy walczy, bo musi, czy walczy, bo kocha. A może trzeba mu dodać otuchy. Wchodził więc do okopów, a widząc braki i zaniedbania, nie krzyczał, nie rugał, ale pouczał, zachęcał, pocieszał jak dobry, troskliwy ojciec. Jego odwaga i pogarda śmierci, a także niezłomna wiara w ostateczne zwycięstwo, podrywały wyczerpanych, niewyspanych, a często i głodnych żołnierzy. W ciągu trzydziestopięciodniowej kampanii przeszliśmy ponad 500 km z generałem, który cierpiał razem z nami wszelkie niedostatki, ale nigdy nie poddawał się zwątpieniu. Aż trudno pojąć, jak mógł dowodzić w tak prymitywnych warunkach. Generał kochał nie tylko żołnierzy, kochał wszystkich ludzi nie wyłączając nawet wrogów, którzy napadli jego ojczyznę. On widział w nich braci napuszczonych na nas przez wrogą propagandę hitlerowską. Oto piękny, autentyczny przykład. Pewnego dnia, w czasie bitwy pod Kockiem, w której brałem udział, gen. Kleeberg otrzymał od gen. Podchorskiego telefoniczną wiadomość, że jego ułani krakowieccy wzięli do niewoli ważnego Niemca. Był nim kapitan Kumo von Dornhagen. Generał Kleeberg polecił go dostarczyć do swojej kwatery i odbył z nim rozmowę. Kiedy go przyprowadzono, początkowo dumny Prusak okazywał mu jawną niechęć, wrogość i pogardę, ale kiedy usłyszał w ustach naszego generała wspaniałą mowę niemiecką, i to w sentymentalnej tonacji wiedeńskiej, kiedy dowiedział się, że generał skończył Najwyższe Studia Wojskowe w słynnej akademii w Mödling w Wiedniu, gdzie kapitan również studiował i obaj mieli tych samych profesorów, pękła w nim skorupa germańskiej pychy, zerwał się z krzesła i zawołał z radością.
– Ależ panie generale, wszak jesteśmy kolegami szkolnymi. Mnie też uczył słynny profesor Klausewitz.
Od tej chwili aż do końca rozmowy jeniec odzyskał dobry humor i w dalszej rozmowie wyraził szczere zdziwienie, że tak znakomity i wykształcony generał walczy bezcelowo z gigantyczną potęgą Hitlera.
– Panie generale – mówił z naciskiem. – Wobec tak szalonej przewagi liczebnej i technicznej armii niemieckiej, co pan zamierza osiągnąć z garstką swoich straceńców? Przecież wniosek jest jeden, dalsza walka jest beznadziejna.
– To płytki wniosek – odrzekł generał Kleeberg. – Pański i mój profesor Klausewitz w swoim wiekopomnym dziele sztuki wojennej już w pierwszym tomie, o ile pan pamięta, pisze tak: „Jeśli się zniszczy siły zbrojne przeciwnika i zdobędzie jego kraj, to dotąd nie można wojny uważać za skończoną, dopóki wola nieprzyjaciela nie zostanie złamana, dopóki naród nie zostanie zmuszony do poddania się”. Tego nauczono mnie kapitanie w Mödling.
Cytat z dzieła Klausewitza był tak wierny i słuszny, że trudno mu było zaprzeczyć, ale kapitan nie ustępował i zaczął z innej beczki.
– A może pan generał nie zna całokształtu obecnej sytuacji. Rząd Polski i naczelne dowództwo opuściło granice kraju, Warszawa…
– Wiem – przerwał mu generał. – Skapitulowała.
– Modlin i Hel, ostatnie polskie punkty oporu.
– Nieprawda. Na własnej skórze przekonał się pan kapitanie, że nie były to ostatnie punkty polskiego oporu, skoro dostał się pan do naszej niewoli.
– Pan generał upiera się wbrew sztuce wojennej.
– Ciągle pan zaczyna z tą sztuką. Ja wiem, co pana tak trapi. Moje niemieckie nazwisko, studia w Wiedniu. Pan się zastanawia, czy ja walczę po właściwej stronie.
– Przepraszam panie generale, ale o tym właśnie myślę, czy nie nęcą pana generała inne sztandary, zwycięskie.
– Upewniam pana, że nie nęcą mnie żadne inne sztandary. Rodzina Kleebergów jest zresztą pochodzenia szwedzkiego, a czyje sztandary będą ostatecznie zwycięskie, to się okaże. Oczywiście nie jutro, ani pojutrze. Może za dwa, trzy lata, może za cztery.
– I pan generał wierzy w pomoc Anglii i Francji? Z nimi wkrótce zawrzemy pokój.
– Ja wierzę w patriotyzm polski.
– To nie jest żadna siła.
– Myli się pan. To jest bardzo realna siła i przekona się pan. Ale kapitanie Dornhagen, nie będę pana dłużej zatrzymywał, żegnam!
Kapitan zerwał się, zasalutował i odszedł. Po chwili do izby wszedł pułkownik Łapicki, szef sztabu Samodzielnej Grupy Operacyjnej Polesie.
– Co macie dziś na obiad? – zapytał generał.
-Rano udało mi się kupić gęś, chyba się już dogotowała. Panie generale, czy można jeńca nią poczęstować?
– Oczywiście – rzekł generał wesoło. – Niech zje nawet całą.
Kiedy przeczytałem tę rozmowę generała z jeńcem, przypomniałem sobie, że ja, skromny wówczas dowódca drużyny, niemal identyczną miałem przygodę z jeńcem niemieckim. Otóż 5 października, w trakcie naszych pomyślnych działań bojowych, moi żołnierze schwytali do niewoli jeńca niemieckiego, wprowadzili go do izby, w której czekaliśmy na przyjazd kuchni polowej z grochówką. Byliśmy potwornie zmęczeni walką i wściekle głodni. Czekając na kucharza przyglądałem się bacznie schwytanemu Niemcowi. Był zwykłym żołnierzem w wieku 40 lat. Przysiadł w kącie izby i trząsł się ze strachu jak galareta. Widocznie bał się panicznie nas, Polaków. Propaganda hitlerowska od wielu lat opluwała Polaków w środkach masowego przekazu, szkołach, urzędach, wszędzie. Siebie Niemcy nazywali Narodem Panów, a nas uważali za naród nikczemny i podły, i mówili: polnische schweine, polnische banditen. Było mi bardzo przykro, ale nagle przypomniały mi się słowa Jezusa: „Miłujcie nieprzyjaciół Waszych, dobrze czyńcie tym, którzy was prześladują”. A może ten Niemiec, skulony i przerażony, nie jest złym człowiekiem, może wbrew swojej woli został zmobilizowany. Od dziecka kładli mu przecież w głowę, że Polska szykuje się do skoku na Niemcy, że trzeba się bronić i że najlepszą obroną jest atak. Kazali mu strzelać, a czy mógł odmówić? Gdyby odmówił, byłby przez swoich rozstrzelany jako zdrajca. Może w tej chwili myślą biegnie do domu, do swoich dzieci, żony, matki. Czy wróci do domu cały i zdrowy? Nagle ktoś z moich żołnierzy wrzasnął.
– Grochówka jedzie!
Po chwili kucharz wraz z pomocnikiem wtoczyli olbrzymi kocioł i postawili na środku izby, rozeszła się woń pysznej grochówki. Żołnierze rzucili się po menaszki. Spojrzałem, co robił Niemiec, a on siedział i trząsł się dalej jak galareta. We mnie nagle zrodziła się myśl: „Masz niepowtarzalną okazję wyprostować opinię Niemców o Polakach”. Zerwałem się i krzyknąłem głośno.
– Stać, zatrzymać się!
Żołnierze znieruchomieli i patrzyli na mnie niechętnie.
– Chłopcy, jak Wam nie wstyd rzucać się tak łapczywie do jadła. Jak trzoda do koryta. Patrzcie, Niemiec Was obserwuje. Będzie miał on co opowiadać, jak wróci do domu. Wiem, że jesteście głodni, ja też jestem głodny, ale musimy mu pokazać, że jesteśmy kulturalni i będziemy brać grochówkę według porządku.
Wszyscy myśleli, że jako dowódca zacznę od siebie, ale natychmiast wyprowadziłem ich z błędu.
– A czy wiecie, kto dziś pierwszy dostanie grochówkę? Nasz gość, nasz jeniec. Gdyby piorun nagle wpadł do izby, nie zrobiłby większego wrażenia. Nie czekając na reakcję drużyny podszedłem z menaszką do kucharza.
– Nalewaj bracie, ale pełno! Potem podszedłem do Niemca, wręczyłem mu łyżkę i z uśmiechem powiedziałem.
– Bite essen sie (proszę, niech pan je).
Niemiec zdębiał, nie wierzył oczom i uszom, zapomniał się nawet trząść. W jego niemieckiej łepetynie wszystko się pomieszało, pokiełbasiło. W żaden sposób nie mógł pogodzić tego, co go tu spotkało, z tym, czego uczono go przez tyle lat. Nagle uśmiechnął się, a kiedy mu powiedziałem „guten apetite!” huknął na całą izbę „danke schein!”. Było to dokładnie 5 października w samo południe. Nikt z nas wówczas nie wiedział, że ten jeniec niemiecki, który trząsł się jak galareta, a teraz łapczywie spożywał polską grochówkę, stanie się naszym Panem, a my jego jeńcami.
Smutny koniec kampanii wrześniowej
Generał Kleeberg polecił kwatermistrzowi, podpułkownikowi Stawiarskiemu, aby go poinformował, jak wyglądają zapasy amunicji do dalszej walki. Biedny kwatermistrz nie miał odwagi wydusić z siebie tragicznej informacji. W końcu wyrwał z notesu czystą kartkę, napisał drżącą ręką tylko dwie cyfry i podał ją generałowi. Była to najsmutniejsza wiadomość, jaką generał Kleeberg otrzymał w ciągu całej batali wrześniowej. Cóż tam było napisane? Dwa zdania: dla jedynej armatki polowej zostało tylko 20 pocisków, a dla karabinów zero pocisków. To znaczy, że dla wszystkich 17 tysięcy karabinów nie było ani jednego naboju. Po otrzymaniu takiego raportu nasz generał zrozumiał, że to koniec epopei. Koniec drogi, którą szedł z nami od trzydziestu pięciu dni, by bronić honoru polskiego żołnierza. Czy ktokolwiek z nas może sobie wyobrazić, co się działo w duszy i w sercu tego niezłomnego oficera, który ze wszystkich dowódców wrześniowej kampanii bił się najdłużej i wierzył w skuteczne zwycięstwo?
– Gdybym był pesymistą, tobym ten mundur zdjął i stał przed lustrem w sztuczkowych spodniach i krawat bym wiązał, ale ja w mundurze i do śmierci w mundurze – powiedział kiedyś generał.
17 września odrzucił propozycję lotnika, który miał kilka wolnych miejsc w samolocie i chciał zabrać naszego generała do Rumunii. Zdaniem lotnika wojna była już przegrana. Zdaniem generała wojna tak, lecz honor żołnierski nie. Na wieść o upadku Warszawy, generał zwołał dowódców. Były głosy, żeby zaprzestać walki, ale generał uważał, że obowiązek żołnierski wymaga kontynuowania walki, dopóki wola walki nie została złamana. Tydzień potem proponowano mu przejście do konspiracji – odmówił. „Całe życie byłem żołnierzem. W palcie i w kapeluszu nie umiałbym walczyć”. Nigdy nie zapomnę, jak nasze szczupłe, ale zwarte oddziały SGO, szły na pomoc Warszawie. A przeciw nam całą szerokością szos waliły tłumy uciekinierów z obłędem w oczach. Wszyscy pędzili na południe w stronę Rumunii, a my kleeberczycy pod prąd w stronę Warszawy. Maszerowaliśmy z bronią na ramieniu. Rowami, bo szosa była zajęta. Gęsiego, ale ciągle naprzód. Sytuacja wydawała się beznadziejna, padł ostatni punkt oporu (bitwa pod Kockiem). Swój ostatni rozkaz zakończył słowami.
– Wiem, że staniecie, gdy zajdzie potrzeba. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie!
Trafił do niewoli. Zmarł w 1941 roku w twierdzy Königstein koło Drezna. Został pochowany na cmentarzu w Neustadt. W trzydziestą rocznicę bitwy pod Kockiem ekshumowane prochy generała złożono na Cmentarzu Wojennym w Kocku.
Generał Franciszek Kleeberg
– urodził się w 1888 roku w Tarnopolu. Po zdaniu matury wstąpił do Wojskowej Akademii Technicznej w Mödling w Austrii. W czasie I wojny światowej służył w Legionach Polskich. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wstąpił do Wojska Polskiego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Za udział w utrzymaniu niepodległości Polski otrzymał następujące odznaczenia: Krzyż orderu Virtuti Militari V kl., Krzyż Walecznych – czterokrotnie, Krzyż Oficerski Polonia Restituta, francuską Legię Honorową i inne odznaczenia. W momencie wybuchu II wojny światowej otrzymał polecenie zorganizowania obrony od północy przed nacierającymi Niemcami. Oddziały dowodzone przez gen. Franciszka Kleeberga podążając na pomoc oblężonej Warszawie 23 września wkroczyły do Włodawy. Tam gen. Kleeberg dokonał reorganizacji podległych mu jednostek tworząc Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”. Działania SGO „Polesie” spowodowały, że poza Warszawą i Helem istniał jeszcze przez trzy dni wolny skrawek Polski – „włodawska Rzeczpospolita”, zamykająca się w granicach Bug-Sławatycze-Kock-Lubartów-Sawin. 27 września 1939 r. gen. Kleeberg powołał we Włodawie władze miejskie, rozkazał uporządkować miasto, otworzyć sklepy i naprawić zniszczone drogi. 29 września jednostki SGO „Polesie” ruszyły na zachód w kierunku Kocka, gdzie między 2 a 5 października 1939 r. stoczyły ostatnią bitwę kampanii wrześniowej. Ze względu na brak amunicji i żywności gen. Franciszek Kleeberg podjął decyzję o kapitulacji. Wzięty do niewoli wraz z całym sztabem SGO, został wywieziony do twierdzy w Königsten, gdzie przebywał aż do swojej śmierci 5 kwietnia 1941 r. Po trzydziestu latach jego prochy sprowadzono do Polski. Z honorami należnymi żołnierzowi i dowódcy, który jako ostatni złożył broń podczas wojny obronnej w 1939 r., spoczął wśród żołnierzy na cmentarzu wojennym w Kocku.