Urodziła się w 1945 roku jako pierwsze z sześciorga dzieci Zofii i Bolesława Haft-Szatyńskich, powstańców warszawskich. Matka miała wtedy zaledwie 18 lat. Ojciec, dwa lata starszy, urodził się w Chile. W czasie wojny współtworzył „Zawiszaków”. Joanna Kurella ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Warszawie i etnografię na Uniwersytecie Warszawskim. W 1970 roku rozpoczęła pracę w „Cepelii” – organizowała kursy z wytwórczości ludowej, opracowywała materiały dydaktyczne dla szkolnictwa zawodowego i sprzedawców. Opiekowała się regionalnymi zespołami pieśni i tańca, i twórczością ludową. Od początku należała do „Solidarności”, a po wprowadzeniu stanu wojennego uczestniczyła w drobnych formach pomocy internowanym działaczom. Po 1989 roku założyła firmę „Etnograf” promującą polską sztukę i rękodzieło. Obecnie pracuje w Narodowym Centrum Kultury.
Wspomnienia Joanny Kurelli
Autorka opisuje dwa wydarzenia – marzec 1968 roku na Uniwersytecie Warszawskim i stan wojenny, także w Warszawie.
Marzec ’68
8 marca na UW
Był rok 1968. Czas wielkiego przyspieszenia. Wtedy naocznie zrozumiałam, co to znaczy ustrój totalitarny i co naprawdę kryje się pod słowem komunizm. Kończyłam IV rok studiów i głównie się uczyłam. Sprawy polityczne nie były wtedy dla mnie najważniejsze, chociaż stale coś się działo. Warszawską inteligencję bulwersowała sprawa najnowszego wystawienia „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Ambicją większości studentów było znaleźć się w Teatrze Narodowym i to przedstawienie zobaczyć. Tym bardziej, że rolę Konrada grał Gustaw Holoubek. Uczestnictwo w nim traktowaliśmy jako rodzaj demonstracji politycznej. Ja nie zdążyłam, bo sztuka właśnie spadła z afisza.
Wydarzeniem był także list 34 intelektualistów, który odebrany został jako niezwykle odważny krok na drodze demokratyzacji systemu, mimo iż większość z podpisujących go to byli dawni marksiści. I chociaż „ruch marcowy” nie domagał się niczego więcej niż korekcyjnych zabiegów w obrębie systemu, przeciwko niemu skierowana została cała komunistyczna propaganda. Ale wbrew zamierzeniom władzy, z niego właśnie, urodziła się wolność i demokracja, i wyszli późniejsi przywódcy opozycji.
Rankiem 8 marca, na tablicy ogłoszeń Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, przeczytaliśmy ogłoszenie informujące o demonstracji na dziedzińcu przed rektoratem. Miała tam być przeczytana rezolucja przeciwko wydaleniu ze studiów dwóch naszych kolegów. Jednego z nich znałam osobiście, bo razem studiowaliśmy na pierwszym roku historii. Rektorat, wówczas tak jak i dziś, mieścił się w Pałacu Kazimierzowskim. Wtedy wraz z całą grupą etnografów postanowiłam iść i zaprotestować przeciwko tym harcom władzy. Spotkanie wyznaczone było punktualnie na godzinę 12, ale cześć studentów postanowiła pójść tam wcześniej, by zająć bardziej dogodne miejsca. Niestety dojście do uniwersytetu okazało się bardzo trudne, bowiem wokół niego krążyły jakieś bojówki idące w szyku wojskowym przy akompaniamencie bębna. Jakoś dziwnie to wyglądało. Bezpieczniej było w obrębie uniwersyteckich murów, które, jak wszystkim się wydawało, broniły dostępu każdemu, kto nie legitymował się studencką legitymacją. Krążyła, co prawda plotka, że „ormowców” zgrupowano w kinie „Kultura”, które mieściło się prawie vis a vis uniwersytetu, ale przeważała opinia, że to jeszcze jedna demonstracja siły.
Do aresztowania Michnika i ludzi z grupy tzw. „Krzywego Koła” prawie zdążyłam się przyzwyczaić. Ale może przyszedł już czas, by przeciwko temu zaprotestować? Tym bardziej, że głośno już było o działaniach „komandosów”, którzy pojawiali się na różnych partyjnych zebraniach i zadawali „niewygodne” pytania. I chociaż to była już studencka codzienność coraz częściej na ten temat dyskutowano. Cieszyłam się, że są ci odważni, chociaż sama, tak jak i większość studentów, się nie angażowałam. Ale los kolegów nie był nikomu obojętny. W tamtym czasie nikt też nie orientował się w zakulisowych rozgrywkach władzy.
Na dziedzińcu uniwersyteckim zrobiło się już ciasno. Zgromadzeni studenci stali i rozmawiali. O 12 ktoś zaczął mówić przez megafon o przyczynie spotkania i jednocześnie oświadczył, że studenci UW protestują przeciwko arogancji władzy i żądają zwolnienia aresztowanych. Ktoś zawołał, że chcemy „chleba i wolności”. Ktoś inny kazał nam się rozejść. Wreszcie padła komenda, by usiąść, więc wszyscy usiedli na bruku. Rozległy się wołania „chcemy rozmawiać z rektorem”, ale rektor nie wyszedł, tylko prorektor z jego polecenia znowu kazał się rozejść. Takie słowne przepychanki trwały jakiś czas, gdy nagle rozeszła się wieść przekazywana szeptem z tyłu „uwaga, brama zamknięta”, a na teren uniwersytetu wjechały autokary z „robotnikami”.
Uratował nas półświatek
Jakoś dziwnie wyglądali ci „robotnicy”. Wszyscy w kapeluszach i płaszczach. Szli na zgromadzonych studentów ławą. Zrobiło się straszno. Nagle zorientowaliśmy się, że jesteśmy otoczeni. Człowiek przy człowieku, ramię przy ramieniu, a w rękach pały. Rozległo się hasło „uciekajmy”. Komendę usłyszeli wszyscy, ale nie było to już wtedy takie łatwe do zrobienia. Okazało się, że ci „robotnicy” bardzo szybko i sprawnie tymi pałami się posługiwali. Studenci rozbiegli się po całym dziedzińcu. Kto został schwytany, był bity bez litości. Paraliżowana strachem i zdeterminowana, by nie dać się złapać, kluczyłam między budynkami. Na szczęście ktoś otworzył wejście od ulicy Oboźnej i tam rzucili się ci, do których ta wiadomość dotarła. Udało mi się wyrwać z pułapki, ale bieganina i szarpanina przeniosła się już na ulice miasta. „Ormowcy” z pałami gonili studentów Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Uciekali przerażeni przechodnie. Dopiero przy Alejach Jerozolimskich sytuacja studentów się poprawiła, bo do akcji wkroczyli chuligani z podwarszawskich miejscowości, którzy na wieść o rozróbie tłumnie się zjechali. Bitwa na ulicach Warszawy rozgorzała na nowo, ale już nie studenci byli jej celem. Uratował nas półświatek, dla którego taka gratka jak wyrównanie krzywd w walce z milicją, często się nie zdarzała. Niestety wielu studentów wtedy ucierpiało. Wielu relegowano z uczelni. Ale ja już wiedziałam, po której stronie należy stać.
Przez następne dziesięć lat uczestniczyłam we wszystkich strajkach i manifestacjach. Była to już i moja walka. I chociaż ani marzec ani KOR nie powołały do życia idei wolnościowych, to jednak stworzyły nową technikę działań opartą o zasadę jawności. Zaczęły powstawać niezależne społeczne instytucje. Wtedy wydawało nam się, że jest to walka rozłożona na pokolenia i nikt nie wyobrażał sobie, że to właśnie Polacy zmienią mapę polityczną Europy. Każdy z nas poszukiwał jakiejś niszy, w której znalazłby miejsce dla siebie jako wolnego obywatela. To jeszcze nie była czas formułowania postulatów niepodległościowych, a organizowanie pomocy dla konkretnych ludzi, chociażby dla uwięzionych robotników Ursusa i Radomia uważane było za czyn bohaterski, na który stać było niewielu.
Jedynym czynem zbiorowym, w którym wyrażała się wyraźna wola narodu było śpiewanie w kościele „Boże coś Polskę” z silnym akcentowaniem jego zakończenia „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Do kościoła też przeniosły się różne działania niepodległościowe. Za swój patriotyczny obowiązek uważałam obecność w kościele na Solcu, gdzie grane były przedstawienia teatralne. W kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu uczestniczyłam w comiesięcznych mszach za Ojczyznę. Tu z zapartym tchem słuchałam słów księdza Jerzego Popiełuszki, gdy mówił swoje słynne słowa „zło dobrem zwyciężaj”. Żyło się wtedy intensywnie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Obowiązku wobec ojczyzny. Powoli wracało zapomniane słowo „patriotyzm”.
Stan wojenny
Mamo, to zupełnie jak w „Czterech Pancernych”
Na ulicach czołgi i wozy opancerzone, przerwana łączność telefoniczna, łapanki i polowania na działaczy „Solidarności”. Groźne słowo „internowani” słychać ze wszystkich stron. Wtedy jeszcze nikt nie rozumiał, co oznacza „stan wojenny”. Dowiedziałam się o nim w drodze do kościoła. Niedziela, piękny, zimowy poranek. Świeciło słońce, ale i mróz był siarczysty, chyba około -25 C. Zaraz po mszy wyruszyliśmy wraz z dziećmi „na spacer” przyjrzeć się z bliska temu, o czym grzmiała już cała Warszawa. Pojechaliśmy na ul. Woronicza pod gmach telewizji, ale tam zatrzymał nas kordon policji. Nikogo nie przepuszczali. Na rogatkach ulic stały czołgi. Obok, przy koksownikach, grzali się żołnierze. Próbowaliśmy wtedy ich zagadnąć, ale nie byli rozmowni. Pamiętam jak pytaliśmy „do kiedy mają tu stać”, „po co stoją”, „czy mają rozkaz strzelać”, ale na żadne pytanie nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Po prostu mieli rozkaz pilnowania porządku. I pilnowali. Mojemu, wtedy 9-letniemu synowi, te czołgi i scenografia wojny bardzo się podobały. Pamiętam, jak wtedy mówił: „Mamo, zobacz, to zupełnie jak w „Czterech Pancernych”, tylko brakuje napisu Rudy, no i nie mają psa Szarika”. Koniecznie chciał wejść do środka i obejrzeć ten czołg. Byłam przerażona i prosiłam, by nie drażnił żołnierzy, bo nie wiedzieliśmy, czy to Polacy. Baliśmy się, że może to są ruscy. Próbowaliśmy wtedy ich podsłuchać. Potem pojechaliśmy do kościoła na Piwną. Tam już było całe zgromadzenie naszych przyjaciół. Od nich dowiedzieliśmy się o aresztowaniach. Wśród wszystkich panował prawdziwy nastrój grozy i przygnębienia. Ciągle przed oczyma mam wspomnienia tamtych dni, nocy, tygodni, miesięcy. Wtedy wydawało się nam, że to się nigdy nie skończy. Po euforycznym czasie Solidarności noc stanu wojennego wydawała nam się nierealnym koszmarem. Nie przeżyłam wybuchu II wojny światowej, ale myślę, że wtedy moi rodzice musieli czuć to samo co ja, gdy w niwecz obrócono wszystkie nasze nadzieje. Jedyną różnicą było to, że z nieba nie leciały bomby i domy nie rozpadały się jak domki z kart. Ale nastrój był podobny. Żołnierze, „zomowcy”- nowa zmilitaryzowana jednostka władzy, która już zdążyła okryć się jak najgorszą sławą i niezliczeni milicjanci wzbudzali strach. Mięliśmy wrażenie, że krążą wokół nas wściekłe psy w każdej chwili gotowe do rzucenia się na bezbronną ludność. Ale na szczęście nie był to jedyny obraz stanu wojennego. Istniał jeszcze ten drugi, wyzwalający prawdziwą ludzką solidarność. Wszechogarniający stan zagrożenia zmuszał do wspólnego działania w obronie najważniejszych wartości. Raz obudzone nie mogły lec w gruzach. I jak wtedy, w pamiętnym wrześniu 1939 roku, gdy cała ludność Warszawy ruszyła kopać rowy przeciwczołgowe i stawiać barykady, tak teraz my na wezwanie Rady Prymasowskiej ds. Pomocy Więzionym i Represjonowanym pospieszyliśmy z pomocą. Nasz kościół św. Marcina na Piwnej stał się Mekką, do której ciągnęły pielgrzymki z całej Warszawy niosąc wszystko, co mogłoby być przydatne aresztowanym.
Nosiłam plecak i ubierałam się na czarno
Robiliśmy przeglądy w szafach szukając wszystkiego, co mogłoby się przydać tym ludziom, wyrwanym w nocy, bez ciepłych ubrań i swoich rzeczy osobistych. Pamiętam, jak wyciągaliśmy czapki, szaliki, swetry nie bacząc na to, czy sami będziemy mieli, w co się ubrać. W pośpiechu zrobioną paczkę nieśliśmy na ulicę Piwną. Chcieliśmy chociaż w ten sposób zademonstrować swoją solidarność z tymi, których prześladowano. Wędrowaliśmy całymi rodzinami. Nasze dzieci były już na tyle duże, że rozumiały, co się działo. Chcieliśmy, by naocznie poznali siłę gwałtu, który dokonywał się na narodzie. Nie wiedzieliśmy oczywiście, czym się to skończy, ale głęboko wierzyliśmy w słuszność naszej walki. Byliśmy też pewni, że nie dotyczy ona tylko nas, ale również tego wzrastającego, nowego pokolenia, które powinno wiedzieć dlaczego, po co i z kim walczymy. Przez wiele następnych miesięcy wszechobecni żołnierze zatrzymywali podróżujących, legitymowali i rewidowali samochody w poszukiwaniu ulotek. Wtedy też wszyscy zaczęliśmy nosić plecaki by ci, co przenosili literaturę, byli mniej widoczni. Przez rok też ubierałam się na czarno nosząc żałobę po okresie wolności. Żyliśmy symbolami. Byliśmy bardziej czujni, ale i bardziej zintegrowani. Nawet nasz budynek mieszkalny stał się mniej anonimowy. Wszyscy założyliśmy sobie wtedy dodatkowe zamki na klatkach schodowych. Wstawiliśmy dodatkowe drzwi. Informowaliśmy się też nawzajem, gdy jakiś ciemny samochód zbyt długo stał przed blokiem. Z grubsza wiedzieliśmy, kto mógł być poszukiwany. Patrzyliśmy na siebie bardziej wnikliwie i chcieliśmy sobie pomagać. Pamiętam takie zdarzenie, które może o tym świadczyć.
Pieniądze w gazecie
Wtedy też był marzec. Pracowałam w Cepelii, a jej spółdzielnie rozsiane były po całym kraju. Dostawaliśmy więc specjalne przepustki, by móc do nich dojechać, ponieważ swobodne poruszanie się po kraju było zabronione. Przechodziliśmy więc dziesiątki kontroli, co dodatkowo potęgowało grozę. Tym razem jechałam pociągiem do Gdańska. Wiadomo – do paszczy lwa. Ale dojechałam bez większych przygód. W drodze powrotnej, w przedziale siedziałam obok młodej dziewczyny, która opowiadała o aresztowaniu swojego męża i o tym, że jedzie do Warszawy interweniować w jego sprawie, bo została bez środków do życia. Na szczęście dzieci wzięli dziadkowie. Przedział był pełen ludzi, dziewczyna mówiła głośno nie bojąc się wyrażać swoich opinii. Reszta pasażerów milczała. Ja cały czas myślałam, jak jej pomóc, jak okazać jej solidarność. Dziewczyna czytała jakąś kolorową gazetę. Postanowiłam dać jej wcześniej zarobione honorarium, ale bałam się, że nie przyjmie. Wpadłam, więc na pomysł włożenia pieniędzy do jej gazety. Poprosiłam, by mi ją na chwilę pożyczyła, wyszłam z przedziału i wetknęłam je pomiędzy kolorowe stronice. Oddając gazetę poprosiłam, by jej nie wyrzucała i dokładnie przejrzała. Była zdziwiona, ale obiecała, że to zrobi. Uważałam, że jak mogę jej pomóc, to moim obowiązkiem jest to zrobić. Nie wiem oczywiście, co stało się dalej. Dziewczyna wysiadła i poszła w swoją stronę. Pewnie w Warszawie nic nie osiągnęła, ale myślę, że zauważyła ten gest dobrej woli, że poczuła siłę solidarności.