Urodzona 15 kwietnia 1924 roku w Ostrowie Baranowskim (w woj. Lwowski). W wieku 4 lat wraz z rodzicami wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Do Ostrowa wróciła w 1933 roku, gdzie ojciec prowadził hurtownię tytoniową. W 1939 po wybuchu wojny z rodziną przeniosła się do Szczucina, gdzie mieszka do dziś. 28 lutego 1943 roku wyszła za Marcina Jasaka, uczestnika Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Mieli trójkę dzieci (Bogumiłę ur. 1944 r., Czesławę ur. 1947, Zbigniewa ur. 1956). Przez całe życie pracowała jako księgowa. Na emeryturę poszła w 1979 roku, w wieku 65 lat.
Wspomnienia Anastazji Jasak
Była przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego Szkoły Podstawowej w Szczucinie. W grudniu 1954 roku razem z innymi rodzicami walczyła o powieszenie krzyży w salach lekcyjnych.
Krzyże są niepotrzebne
Murowana, piętrowa Szkoła Podstawowa w Szczucinie przy ulicy Wolności (przed wojną Husarzewska) została spalona we wrześniu 1939 roku. Zginął wtedy również jej kierownik Jan Kosiński. Nasze dzieci uczyły się w różnych miejscach na terenie Szczucina: w ochronce, domu parafialnym, baraku postawionym w ogródku szkolnym, siedzibie Kasy Stefczyka. Bieganie z jednego miejsca w drugie było wielkim wysiłkiem zarówno dla dzieci, jak i nauczycieli. Najbardziej tę niedogodność odczuł katecheta ks. Walenty Klimek, który uczył religii we wszystkich klasach.
W 1950 roku Budowlane Przedsiębiorstwo Powiatowe z siedzibą w Tarnowie, którego od września 1951 roku byłam pracownikiem umysłowym, przystąpiło do budowy nowej szkoły. Podstawowe materiały budowlane przygotowane zostały przez Komitet Budowy Szkoły, któremu przewodniczył wielki społecznik Jan Sieroń. Barak, w którym uczyły się dzieci stał na placu budowy, przy ogrodzeniu Zarządu Wodnego. W baraku tym mieściły się sale do nauki, kancelaria szkolna i biuro przedsiębiorstwa. Na korytarzu stał piec kuchenny, na którym gotowane były posiłki dla dzieci. Lekcje odbywała się na dwie zmiany. Budowa szkoły napotykała na liczne sprzeciwy ze strony miejscowych władz gminnych i powiatowych. Niestrudzony w swych wysiłkach, wspomniany już Jan Sieroń, przebrnął przez wszystkie trudności i dzięki niemu szkoła uzyskała centralne ogrzewanie.
W 1954 roku budowa została zakończona. Odbyło się wstępne oddanie szkoły przez przedsiębiorstwo. Pozostały jeszcze do zrobienia drobne prace wykończeniowe. Oficjalne otwarcie odbyło się z opóźnieniem 28 listopada tego roku. Zostałam wybrana na przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego. Znając plan szkoły i rozkład pomieszczeń, zatroszczyłam się o krzyże do sal lekcyjnych, pokoju nauczycielskiego, kancelarii. Udałam się do proboszcza. Bardzo się ucieszył, że o tym myślimy i dał mi nowe, duże, jednakowe krzyże, które wcześniej poświęcił. Zabrałam je do swojego biura i wezwałam do siebie kilku chłopców, ministrantów ze starszych klas. Poprosiłam, żeby zawiesili krzyże, gdy będą wstawiali do sal nowe ławki. Pracownicy firmy, którzy mieli usunąć usterki, przy okazji wbili haczyki niezbędne do zawieszenia krzyży. W każdym pomieszczeniu były wbite haczyki na filarze, między pierwszym a drugim oknem, naprzeciw drzwi. Chłopcy bardzo się ucieszyli. Było ich pięciu, wśród nich dwóch braci Jabłońskich ze Świdrówki, pozostałych nazwisk nie pamiętam. Swoje zadanie wykonali sprawnie i szybko tuż przed uroczystym otwarciem szkoły. Komitet rodzicielski planował przeciągnąć kabel i ustawić głośnik w domu Jan Sieronia, który dochodził do zdrowia po operacji. Chciano w ten sposób umożliwić mu uczestnictwo w uroczystym otwarciu szkoły. Jak się okazało, dobrze że nie zrealizowaliśmy tego pomysłu. Podczas gali „hymny” pochwalne i wszystkie zasługi wybudowania szkoły przypisano tym urzędnikom gminy, powiatu, województwa i partii, którzy stawiali najwięcej przeszkód. Dziękowano im wszystkim imiennie. Jednym zdaniem podziękowano tylko za wysiłek przewodniczącemu Komitetu Budowy Szkoły. Nie wymieniono nawet jego nazwiska. To jednak nie było jedyne rozczarowanie tego dnia. Po wejściu do klas okazało się, że na ścianach nie wiszą krzyże.
Przed rozpoczęciem zajęć lekcyjnych, w holu na II piętrze, odbywały się apele, obowiązkowe dla wszystkich uczniów. Na jednym z nich, dyrektor szkoły spytał, w których klasach brakuje jeszcze portretów i godeł. Moja córka Bogumiła, uczennica IV klasy podniosła rękę i powiedziała, że w jej klasie są już godło, tablica i portrety ale dlaczego nie ma krzyży. Spytała, co się stało z tymi, które były zawieszone tuż przed otwarciem szkoły. Na to dyrektor szkoły zdenerwował się, zaczął machać rękami i krzyczał: – Cicho, milcz, co cię to obchodzi!
Wieść o tym zajściu bardzo szybko dotarła do rodziców. Wychowawczyni mojej córki, pani Emilia Horbacewicz, była bardzo zaskoczona tą sprawą. Któregoś dnia uczniowie odkryli krzyże w męskiej toalecie na I piętrze. Jedna z toalet była zamknięta i to ich zaintrygowało. Ścianki działowe nie sięgały stropów, toteż chłopcom udało się dojrzeć, że na sedesie, w miednicy, leżą krzyże przykryte szmatą. Rodzice utwierdziwszy się, że dzieci mają rację, zebrali się w szkole. Ponieważ była to niedziela adwentowa, wszyscy rodzice zainteresowani sprawą krzyży, umówili się na roratach o godzinie 6 rano. Po nabożeństwie wszyscy poszli do szkoły. Zebranie Komitetu rozpoczęło się punktualnie o 9, a dyrektor był wyraźnie zaskoczony dużą frekwencją. Grzecznie przywitał przybyłych i podał porządek zebrania. Po omówieniu planowanych spraw, nadszedł czas na wolne wnioski.
– Co stało się z krzyżami powieszonymi przez dzieci w salach lekcyjnych? Przepisy z 1926 roku o wystroju sal szkolnych jasno precyzują, że na ścianach mają wisieć krzyże. Dlaczego więc zarząd szkoły występuje przeciwko przepisom? Dyrektor stwierdził, że krzyże nie wychowują i w związku z tym są niepotrzebne. Wyraźnie był zaskoczony reakcją rodziców i nie miał przygotowanych odpowiedzi. Zapytaliśmy go, dlaczego w tak niekulturalny sposób zachował się wobec dziewczynki, która chciała wiedzieć, co się dzieje z krzyżami oraz czy wie, co się z nimi stało? Dyrektor twierdził, że nie wie, ale my wiedzieliśmy i chcieliśmy mu je pokazać. W tym czasie kilkoro z nas poszło do woźnego po klucze do toalet. Okazało się, że uczniowie mieli racje. Krzyże leżały w jednej z toalet w miednicy, przykryte szmatą do podłogi. Rodzice byli wstrząśnięci tym widokiem. Kolejno padali na kolana, całowali krzyże, ze łzami w oczach przepraszali Pana Jezusa za tę profanację i śpiewali pieśni „Święty Boże”. W tym samym czasie dyrektor zamknął się w swojej kancelarii, rodzice nawoływali, żeby wyszedł i zobaczył, co znaleźli. Ale dyrektor nie odpowiadał, a później ukradkiem opuścił szkołę.
Jeden z rodziców, Władysław Wdowia, zrobił listę obecnych, którą opatrzył nagłówkiem „Wykaz rodziców obecnych w dniu 12.12.1954 roku w szkole i stwierdzających znalezienie Krzyży zdjętych z sal w ubikacji chłopców na I piętrze w miednicy, zarzuconych ścierką od podłóg”. Każdy kolejno podchodził i podpisywał się, następnie wszyscy zaczęli czyścić krzyże i zawieszać je w salach. Do niektórych sal nie było kluczy, ale żona woźnego obiecała, że je dowiesi. Tak też się stało. Następnego dnia krzyże były już w każdym pomieszczeniu. Wieczorem przyszedł do mnie ks. Adam Tokarz, który dowiedział się o całym zajściu. Był nim bardzo poruszony. Proponował abyśmy udali się z tym do wyższych władz, ale rodzice nie mieli już zapału do dalszej walki. Byli zadowoleni z tego, co osiągnęli. Krzyże wisiały do roku 1958, kiedy to usunięto naukę religii ze szkół. Wtedy też na przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego w moje miejsce wybrano Władysława Wiśniewskiego, członka PZPR. Cieszę się, że mogę dziś o tym wspomnieć i napisać tą historię sprzed kilkudziesięciu lat.