Urodził się w 1939 roku we wsi Sieruciowce, koło Sokółki w rodzinie rolniczej. Wcześnie stracił rodziców (ojciec zginął w obozie koncentracyjnym Stutthof w 1944 roku, matka zmarła dwa lata później). Alfons Bobowik wraz młodszym bratem do 16. roku życia mieszkał u brata swojej mamy. Następnie przebywał w domu dziecka w Białymstoku. Od 1959 roku pracował jako nauczyciel, później na kierowniczym stanowisku. Przez następne dziesięć lat pełnił funkcję naczelnika gminy i miasta w woj. suwalskim. Ukończył Zaoczne Studium Nauczycielskie w Ełku, Akademię Rolniczo-Techniczną w Olsztynie, magisterskie studia z pedagogiki zawodowej w Instytucie Oświaty i Postępu Rolniczego w Olsztynie oraz studia doktoranckie na Wydziale Historyczno-Socjologicznym na Uniwersytecie w Białymstoku. Jest na emeryturze, ma rodzinę – córki i wnuki.
Wspomnienia Alfonsa Bobowika
Opis wyznaczenia granicy polsko-białoruskiej po II wojnie światowej w rejonie Lipska nad Biebrzą oraz nielegalne przekraczanie tejże granicy przez ludność polską.
Jak podzielono Polskę w 1944
Było to na początku zimy 1945 roku. Miałem wtedy niespełna sześć lat, ale z tego co zapamiętałem i z tego, co później od moich przybranych rodziców dowiedziałem się, wiele pozostało mi w pamięci. Warto to zapisać, bo na pewno brakuje tych faktów w polskich dokumentach, a do archiwów poradzieckich nie ma dostępu.
Działo się to we wsi Ponarlica, w gminie Lipsk nad Biebrzą. Po zakończeniu wojny sowieci już jesienią 1944 roku wyznaczyli nową granice Polski z Białorusią. Z terenu byłego powiatu augustowskiego do Białorusi zostały przyłączone cztery gminy: Hołynka, Łabno, Balla Kościelna i Wołłowicze z Sopoćkiniami. Granica podzieliła nie tylko powiat augustowski, ale także gospodarstwa wielu rolników i rodziny po obu stronach granicy. Co gorsze, granica została tak postawiona, że odcięła kilku wsiom po polskiej stronie jedyną drogę do kościoła w Rygałówce i do gminy w Lipsku. Rolnicy początkowo z podwiniętymi nogawkami, a kobiety z podniesionymi spódnicami chodzili co niedzielę na nabożeństwa do kościoła przez trzęsawiska i mokradła rzeki Niedźwiadki. Później, obok istniejącej grobli, rolnicy w ramach szarwarku wybudowali tymczasową drogę do jeżdżenia furmankami. Ta paradoksalnie śmieszna i złośliwa granica została po wielu interwencjach do samego Stalina w 1947 roku odsunięta na wschód i droga wróciła na dawne miejsce. Sowieci rozebrali most i znowu trzeba było czekać parę lat na jego wybudowanie. Pamiętam, z jakim trudem przechodziliśmy do kościoła po pozostawionych po moście belkach stalowych. Ale wróćmy do początków tego tragicznego podziału granicznego.
Podzielenie tych ziem granicą wywołało ogromne niezadowolenie polskiej ludności po obu stronach sztucznej granicy. Szczególnie ludność po stronie białoruskiej w obawie przed represjami zaczęła masowo uciekać na stronę polską. Uciekali przede wszystkim ludzie młodzi nieprzywiązani do majątku i bez większych obciążeń rodziną. Tak uczynili dwaj bracia mojej matki, Józef i Jan Eksterowiczowie. Zbiegli na polską stronę i zamieszkali w naszym domu w Ponarlicy, za co później zostali aresztowani w słynnej obławie wiosenno-letniej w 1945 roku. Musieli tłumaczyć się na UB przez parę tygodni zanim zostali zwolnieni.
Można znaleźć igłę
Nielegalne ucieczki Polaków przez sztucznie ustanowiona granicę odbywały się najczęściej nocą w rejonie bagien nadbiebrzańskich, gdzie Biebrza i rzeka Nurka brały swój początek. Tam były najlepsze warunki do ucieczek. Pamiętam, jak matka o zmroku i nocą z niepokojem obserwowała lecące w niebo rakiety oświetlające uciekinierów przekraczających granicę. Światło było tak silne, że w naszym domu na klepisku, bo tak nazywaliśmy glinianą podłogę w mieszkaniu, można było znaleźć zgubioną igłę.
Po polskiej stronie granicy w tamtym czasie nie było straży granicznej. Wiem z opowiadań, że pogranicznicy sowieccy (straż graniczna NKWD) często za uciekinierami zapuszczali się na tereny po polskiej stronie. Stąd nie zdziwiło nas, kiedy to w styczniu 1945 roku sołtys przyprowadził do naszego domu drużynę sowieckich pograniczników i powiedział, że będą u nas kwaterować przez zimę, a to, co zjedzą z naszych zapasów zimowych, on zbierze we wsi wśród gospodarzy i zwróci matce. Stojący na czele oddziału lejtnant wytłumaczył matce, że będzie to tymczasowa „zastawka” – strażnica graniczna, która będzie pilnowała, żeby „wrogowie” Związku Radzieckiego i Polski nie uciekali na polską stronę. Sołtys dodatkowo wyjaśnił matce, że nasze zabudowania położone na odludziu, blisko granicy, przy jedynej grobli przez nieprzebyte bagna biebrzańskie, są najlepszym miejscem na taką strażnicę. I rzeczywiście tak było.
Matka nie protestowała, bo wiedziała, że to nic nie pomoże. Ponadto dowódca pograniczników powiedział, że będą się starali jej pomóc w prowadzeniu gospodarstwa gdyż po aresztowaniu w 1944 roku przez Niemców ojca, matka samotnie wychowywała nas dwóch i prowadziła gospodarstwo. Była także ciężko chora na nerki. Żołnierze na polecenie lejtnanta pomagali matce w pracach gospodarskich i nie domagali się dodatkowo produktów żywnościowych, gdyż matka praktycznie nie miała żadnych zapasów poza ziemniakami, mąką mieloną na chleb w domowych żarnach, warzywami i odrobiną mleka od jedynej krowy, która była podstawowym wyżywieniem dla nas.
Zostało zakwaterowanych dwunastu żołnierzy sowieckich. Wybrali największy gościnny pokój, z którego wynieśli nasze łóżka do kuchni i urządzili kwaterę. Przynieśli kilka kuli (duże pęki) słomy żytniej, rozłożyli na klepisku, przykryli pałatkami, i tak urządzili wspólne łóżko do spania dla wszystkich. Dowódca podzielił ich na trzy grupy. Pierwsza zmiana, czterech uzbrojonych w automaty żołnierzy, patrolowało tereny przygraniczne i kontrolowało po polskiej stronie wszystkie przygraniczne drogi i podejrzane osoby. Natomiast nocna zmiana spała po służbie, a ostatnia czwórka pomagała matce przygotować posiłki i pełniła wartę przed domem. W wolnych chwilach grali w karty i utrzymywali łączność przez radiostację ze swoim dowództwem. Było to ciekawe urządzenie dla nas. Byłem zdziwiony, że przez słuchawkę bez kabla można z kimś rozmawiać.
Matka przez całą zimę na okrągło była zajęta przygotowaniem im dwa razy dziennie posiłku złożonego z dużego gara kartofli albo zupy, i czarnej kawy do picia na obiad. Do kartofli dowódca wydzielał matce z dużej amerykańskiej puszki ważącej kilkanaście kilogramów, porcję tuszonki, którą mieszano z ugotowanymi kartoflami, i takie jedzenie wspólnie jedliśmy. Na śniadanie była pajda chleba, który matka musiała piec co tydzień z mąki, którą zebrał sołtys we wsi. Do chleba też była na okrągło tuszonka albo kawałek mięsa, który przywożono ze wsi. Matka i my z bratem jedliśmy to samo, dodatkowo otrzymywaliśmy trochę mleka.
Dowodzący żołnierzami lejtnant zobowiązał żołnierzy do pomagania matce w gospodarstwie i przy kuchni, co pamiętam, czynili ochoczo. Wystarał się także o leki, gdyż matka była ciężko chora na nerki, ogromnie się męczyła, nie spała nocami. My z bratem w ciągu dnia bawiliśmy się z żołnierzami. Ja nauczyłem się po rosyjsku rozmawiać.
Ucieczki
Pamiętam, że w nocy bardzo często zdarzały się przekroczenia granicy przez uciekinierów z Białorusi. Wiem z opowiadań, że wiele tych ucieczek było udanych, gdyż niewielu uciekinierów udało się im złapać. Były to ucieczki umówione w ustalone miejsca, gdzie ludność po polskiej stronie udzielała schronienia uciekinierom i ułatwiała wyjazdy dalej w Polskę, czy na ziemie odzyskane. Pamiętam, jak za nieudany pościg za uciekinierami lejtnant wyzywał patrolujących żołnierzy, a raz nawet groził żołnierzowi, że go zastrzeli.
Strażnica sowiecka w naszym domu była przez całą zimę. Wszyscy mieszkańcy we wsi żyli w ciągłym strachu, w obawie czy czasem jakiś uciekinier nie zechce ukryć się w ich budynkach, a wtedy groziło im aresztowanie. Ponadto ludność we wsi żyła ciągłą obawą, że mogą te ziemie przyłączyć do Związku Radzieckiego. Raz, u pewnego gospodarza w stodole ukrył się uciekinier, który został odnaleziony i aresztowany wraz z gospodarzem. Gospodarz siedział w areszcie do czasu wyjaśnienia sprawy. Taka sytuacja trwała u nas do lata 1945 roku.
Przed zimą 1945 roku przybyli na granicę polsko-białoruską polscy pogranicznicy, których z racji zielonych otoków na czapkach nazywaliśmy „zielonymi”. Dla nich wybudowano w Bobrze Wielkiej blisko granicy z Białorusią strażnicę. Muszę przyznać, że miejscowa ludność na ich służbę bardziej narzekała niż na sowieckich pograniczników. Żołnierze ci nie znali naszego „prostego” języka. Mówili po polsku i unikali bliższych kontaktów z ludnością. Byliśmy dla nich podejrzani i mało wiarygodni. Zarządzili, żeby gospodarze, którzy mieszkali blisko granicy, wyzbyli się psów wilczurów. Pozostałe psy musiały być trzymane na uwięzi, bo jeżeli biegały luzem i szczekały za nimi, to strzelali bez ostrzeżenia. Nam zastrzelono psa, który nie był na uwięzi. Ponadto wszyscy rolnicy poruszający się po drogach publicznych musieli mieć przy sobie dowody osobiste do kontroli bądź potwierdzenie wiarygodności osoby przez sołtysa. We wsiach obowiązywał zakaz przyjmowania i przetrzymywania w domach obcych osób.
Przekroczenia granicy z polskiej strony na białoruską były rzadkością, ale raz zdarzył się taki przypadek. Starszy człowiek z naszej wsi poszedł na tamtą stronę w odwiedziny do rodziny. Został aresztowany przez białoruską straż graniczną i po krótkim czasie przekazany polskiej straży. Wiem, że z racji wieku nie poniósł kary. Domyślam się, że silnie strzeżona granica po stronie białoruskiej spowodowała, że w późniejszym czasie została ograniczona straż graniczna po polskiej stronie w Bobrze Wielkiej (uległa likwidacji), a teren przygraniczny patrolowały samochody polskiej straży granicznej z Augustowa.
W późniejszych latach granica z Białorusią była bardzo silnie strzeżona. Był to teren dwóch szerokich pasów zaoranych i wygrabionych po obu stronach granicy naszpikowany po środku rakietami świetlnymi, które sygnalizowały o przekroczeniu granicy. Po białoruskiej stronie był dodatkowo 800-metrowy pas wolnej przestrzeni, który kontrolowali pogranicznicy po białoruskiej stronie z wież obserwacyjnych. Próba przekroczenie w tamtych czasach granicy z Białorusią graniczyła z cudem.