Teresa Cywik

Urodziła się w Goniądzu w 1937 r. Jej ojciec był ułanem, żołnierzem kampanii wrześniowej, walczył w bitwie pod Kockiem. Maturę zdała w roku 1954, a rok później została zatrudniona w miejscowej Gminnej Spółdzielni („geesie”). Przepracowała tam 23 lata – początkowo w księgarni, a potem przez długie lata jako księgowa. Od 1977 r. przez kilka lat była księgową w domu wychowawczym w Goniądzu, zaś od roku 1985 do 1992 w miejscowym liceum. Obecnie jest na emeryturze. Mieszka w Goniądzu.

Wspomnienia Teresy Cywik

Urodziłam się w 1937 roku, więc po wojnie od razu poszłam do szkoły. Pamiętam, że nie było dobrych nauczycieli. Jak pani z matematyki tłumaczyła, to ja nic nie rozumiałam. Więc kiedy poszłam do liceum, to miałam trudności właśnie z matematyką. No, ale miałam bardzo mądrą mamę. Mama poprosiła koleżankę, bardzo inteligentną, żeby mi pomagała. Jej było w tamtych czasach ciężko, bo była córką kułaka. Moja mama raz dała obiad, raz bluzeczkę i ona mnie wyciągnęła. Do tego stopnia, że w liceum z matematyki miałam czwórkę.
Bardzo dobrze wspominam naszego nauczyciela z fizyki. Był bardzo dobry. Jak tylko coś wytłumaczył, mówił: „A teraz wzór w ramkę i na całe życie”. Uczył nas też śpiewu. Był na tyle mądry, że kiedy śpiewaliśmy Moniuszkę, a tam jest „My pod stopy Matki Bożej”, on do nas mówił: „Wy będziecie śpiewać – Pod stopy pary hożej. A wy już wiecie dlaczego”. Albo powtarzał nam: „Radio wynalazł Marconi. Ale jakby was ktoś pytał, to mówcie, że Popow.” Jego najbardziej pamiętam z tych nauczycieli. Był tutaj dość krótko, później był chyba w Tykocinie.
Szkoła średnia była bardzo dobrze zorganizowana. Dyrektorem był tutaj pan Szwakop, który przyjechał do Goniądza z Galicji. Ożenił się tutaj i z żoną mieli aptekę. Przez długi czas był dyrektorem szkoły i uczył geografii. Bardzo dobrze go wspominam. Tutaj było całe moje życie. Po szkole może bym i poszła na te studia i być może bym się dostała, ale mama powiedziała: „Jak Ty pójdziesz na studia, to co ja bez Ciebie zrobię?” No i zostałam.
Jak byłam młoda, to najczęściej zabawy były w świetlicy w biurze geesowskim. Trochę potańcówek było jeszcze w remizie strażackiej. Trochę harmoszka grała, dużo radia się słuchało. Nieraz uczyliśmy się śpiewać piosenek z radia. Oprócz tego bardzo dużo nad rzeką siedzieliśmy. Ale pracy w domu było dużo, a mama chorowała. Cztery świniaki były, krowa, trochę drobiu. Jak chciałam iść nad rzekę, to najpierw musiałam posprzątać, zielska świniakom narwać, kartofle wykopać. Ale w niedzielę już zawsze można było iść. Inne czasy były. Wcześniej tak się człowiek nie stroił, choć mama zawsze coś uszyła. Zawsze powtarzam, że nie miałam źle.


Miałam mądrą mamę i zaradnego ojca


Tata był ułanem i piłsudczykiem. W czasie wojny walczył pod Kockiem. Byłam malutka jak wrócił, więc dużo nie pamiętam. Pamiętam za to jak wrócił stryjek, ale tylko na jakiś urlop, bo Niemcy go wzięli na roboty. Bardzo się zdziwiłam, bo jak wrócił z tych robót, to był trochę tłusty, a jak szedł na wojnę, to był bardzo szczupły.
Mama była bardzo stanowcza. Ja jej wszystko mówiłam, wszystkie moje biedy do mamy kierowałam. Jak tylko dwójkę dostałam, to od razu do mamy biegłam. I jak poprawiłam tą dwójkę to też. Miałam z nią bardzo dobre stosunki. Bardzo chorowała na astmę, a to była choroba wtedy bardzo ciężka. Nie było jeszcze leków. Kilka razy mama prawie umarła, musiałam dzwonić na pogotowie. Bo tata był taki, że o wszystko starał się zadbać, żeby wszystko było, ale czasami lubił wypić. Ale dbał o nas. Ojca bardzo dobrze wspominam. Mama umiała mu tak powiedzieć, żeby było dobrze. Wymagała od nas i od siebie bardzo dużo. Taka Spartanka. Zawsze powtarzała: „Co masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro, a co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj.”
Miała 68 lat jak umarła. Ja już wtedy miałam swoją rodzinę. Siostra też, ale była dużo młodsza. Tato później jeszcze sześć lat żył, tutaj u nas. Tak przeżyłam śmierć mamy, że jak jechałam do Łomży z bilansem jakimś, to o mało pod samochód nie weszłam. Ojca śmierci już nie przeżyłam tak bardzo jak mamy.

Tuż po wojnie


Po wojnie partyzantów tutaj była cała masa. Wieczorami mojego taty często nie było – w karty lubił sobie pograć. A wtedy właśnie okoliczni partyzanci się zjeżdżali. My z mamą baliśmy się, teraz nie wiem, czy słusznie. Raz pamiętam jak przyjechali do ojca, powiedzieli, że ojciec za drogo za buty bierze. Jeden z partyzantów był bardzo niski, a mój ojciec był wysokim mężczyzną. I ten mały partyzant skacze i mówi mojemu ojcu, że ten za drogo za buty bierze. Ojciec się wytłumaczył, ale bardzo się wtedy baliśmy. Drugi był bardzo wysokim mężczyzną i udawał pijanego. Nie wiem, czy to byli „akowcy” czy „aelowcy” czy zwyczajne bandziory. Później tak się złożyło, że ten mały wziął z Goniądza żonę. Wtedy przyszedł do mojej mamy i przepraszał.
Partyzanci ukrywali się poza Goniądzem. Pamiętam jak przejeżdżali przez ulicę, wrzeszczeli wszyscy. Pamiętam taką historię z opowiadań, że do ludzi na wsi przyszli (w czasie wojny) Niemcy przebrani za partyzantów. Ta rodzina ich przyjęła i za to zabrali wszystkich do Oświęcimia. To było blisko mojej babci, stąd znam tę opowieść.
Tuż po wojnie, jak nie można było otwarcie słuchać radia, to do taty przychodziło dwóch kolegów, zasłaniało się okna i słuchało radia londyńskiego. Zawsze byłam w pokoju, gdzieś się kręciłam, ale tata nie zwracał na mnie uwagi. Często grali taką piosenkę: „Czerwony kapelusik, z zielonym piórkiem.” Ja się tego nauczyłam, miałam wtedy już dziewięć lat. Pewnego razu biegałam sobie po kuchni i śpiewałam tą piosenkę. Tata na mamę zaczął krzyczeć, dlaczego ja to śpiewam. Bał się, że zdradzę, że słuchają tego radia. Mama mówi: „Nie śpiewaj nigdy, broń Boże tej piosenki”. Mój ojciec był zawsze bardzo ciekawy polityki.
Pamiętam też, jak mężczyźni w domu mówili: „Już niedługo tak będzie, bo Anders na białym koniu przyjedzie i będzie inna Polska.”

Potem wszystko zaczęło iść swoim rytmem


Powstała w Goniądzu fabryka mioteł, „gees” (Gminna Społdzielnia), każdy gdzieś pracę dostał i tylko czasami ktoś coś na władzę powiedział. W dużych miastach ludzie rozumieli dużo więcej. A tutaj, to nawet jak Solidarność była, to dużo osób mówiło: „A co mnie tam obchodzi. Byle bym do gara miał co włożyć”.
Jak się pierwszy raz o Katyniu dowiedziałam, to aż mi włosy… Dowiedziałam o Katyniu już za czasów Solidarności. Wcześniej coś tam może słyszałam, może nazwę… Za Solidarności, córka się uczyła w Białymstoku i chyba nam przywiozła gazetkę Solidarności. Jak tutaj w domu wszyscy siedliśmy, to siedzieliśmy do dwunastej i czytaliśmy. Mój tata podejrzewam, że wiedział. Mówił czasem: „Sowieci są tacy, że i swoich pozabijają. Ale ja wam nie będę mówił.”

Nie zapisywałam się do żadnych partii


W „geesie” (Gminna Spółdzelnia) zaczęłam pracę w 1955. Rok wcześniej zdałam maturę. Pracowałam w bardzo przyjemnym sklepie – Dom Książki prowadził oddzielnie księgarnię, która była połączona z „geesem”. Trzeba się było tylko oddzielnie rozliczać. To były artykuły kosmetyczne, zabawki. Ciągnęło mnie jednak do biura, więc przeszłam do księgowości. Pracowałam tam długo, przez 23 lata – do 1977 roku. W „geesie” pracowało ponad setkę ludzi. Sklepów było, może ze trzydzieści. Przez rok i siedem miesięcy byłam wiceprezesem, ale ciągnęło mnie do księgowości. Były magazyny: zbożowy, siana, ziemniaków. Goniądzki „gees” nie jechał na stratach, zawsze były jakieś zyski.
Spotkałam kiedyś dyrektora goniądzkiego domu wychowawczego, który zaproponował mi pracę w księgowości. Zastanawiałam się nad tym, ale moja mama powiedziała: „A co Ty? Z „geesem” ślub brałaś?” I poszłam. Pracowałam tam przez cztery i pół roku. W ośrodku wychowawczym był bardzo sprawny dyrektor, pan Jurczenko. Różnie o nim mówili. Na przykład, że pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa i w ramach zwolnień objął ten dom wychowawczy. Ja o nim złego słowa nie mogę powiedzieć. Było trochę inaczej niż w „geesie”, gdzie było nas 11 księgowych. Tutaj trzeba było księgować od początku do końca. Było trochę trudności, ale jakoś dałam sobie radę. W czasie, kiedy tam pracowałam, dyrektor odszedł. I tak naprawdę, to po jego odejściu wszystko zaczęło się walić. Przyszedł młody dyrektor, który nie miał pojęcia o niczym.
 Po urodzeniu dziecka miałam zakrzepowe zapalenie żył. Za Jaruzelskiego był taki moment, że jeśli dostało się III grupę renty, można było iść na wcześniejszą emeryturę. Skorzystałam z tej możliwości, ale emerytura była bardzo mała. W pracy zarabiałam 10 tysięcy, emerytury dostałam 7,5. Na początku było dobrze, zrobiłam generalne porządki, ale później nie miałam co robić w domu, a poza tym za takie pieniądze nic nie można było kupić Tak sobie myślałam, żeby wrócić do pracy, może do „geesu” na pół etatu…. Wtedy goniądzkie liceum oddzielało się od starej szkoły i pani Kochanowska, dyrektor, zaproponowała mi pracę. Poszłam i jeszcze 7,5 roku pracowałam. Pracowałam do 1992 roku – w sumie przepracowałam 35 lat. Prawdę mówiąc, to szkole zawdzięczam, że podreperowałam sobie emeryturę.

Ja się nie zapisywałam do żadnych partii. Moja babcia zawsze mówiła: „Nie zapisuj się do żadnej partii. Nawet do harcerstwa, bo harcerzy w Warszawie wieszali na balkonach.” Musiało się babci pomylić z powstaniem. Ja byłam w harcerstwie trochę. Całe to harcerstwo prowadził doktor Skorohocki. Był bardzo fajnym człowiekiem, był doktorem dziecięcym. Uczył nas piosenek dziecięcych, chodziliśmy na wycieczki krajoznawcze, jakieś podchody do lasu. Potem to harcerstwo zrobiło się bardzo komunistyczne, ideologiczne. Później nie byłam już ani w harcerstwie ani w ZMP. W żadnej organizacji nie byłam. Prawdziwe harcerstwo zobaczyłam dopiero później, kiedy podczas pracy w szkole pojechałam do Częstochowy i tam był zjazd harcerzy. Ślicznie śpiewali pieśni harcerskie, ze światłem szli na Jasną Górę, w pelerynach. Wtedy powiedziałam Pani Kochanowskiej: „Dopiero teraz zobaczyłam prawdziwe harcerstwo.”

Chcieli mnie też zapisać do ORMO, ale powiedziałam mojemu głównemu księgowemu: „Czy ja wyglądam na szpicla?” Dopiero wtedy się odczepił. Jak byłam wiceprezesem, a nie byłam partyjna, to trochę mnie podjeżdżali. Bez mojej wiedzy czasami zrobili zebranie partyjne, jakiś remanent na wsi. Ale oprócz tego, bardzo mnie do partii nie zapraszali.

„Jaruzelski coś bez przerwy gada”


W niedzielę, trochę dłużej pospaliśmy. Mieliśmy taką tradycję, że w niedzielę lubiliśmy podsmażyć troszkę boczek z kiełbasą i cebulką. Chcieliśmy już wstawać na śniadanie i mój mąż wyszedł, żeby wyrzucić śmieci. Przychodzi i mówi do mnie: „Wstawaj, bo wojna. Jakiś stan wojenny. W telewizji nic nie ma, tylko Jaruzelski coś bez przerwy gada.” Na drugi dzień poszłam do pracy, a magazynierka mówi: „Ja mam pięć lamp naftowych.” Pamiętam, że przyniosłam tą lampę do domu, myślałam, że może światła nie będzie. Ale raczej w Goniądzu tak strasznie nie było. Tylko słyszałam, że kobieta wyszła po weterynarza i milicjant chciał ją wylegitymować. Ona nie miała dowodu, więc na posterunek ją zabrali. Pamiętam też, że mój ojciec, starszy człowiek już wtedy, wracał lekko podpity do domu. Ojciec zamiast chodnikiem szedł ulicą. I mojego ojca, starego człowieka, chyba cztery razy pałą przez plecy zdzielił. A on nic nie zrobił, tylko ulicą szedł. Czy to był moment, żeby go bić? Bardzo mnie to wtedy zabolało. Ojciec przyszedł do domu, trochę płakał, rozżalony był.


Mnie nie było źle. Nieraz widziałam ludzi, którym było źle, ale sami byli sobie winni. W latach ’60 i ’70 dużo osób się pobudowało. Nie będę ukrywała, ludzie, którzy pracowali w magazynach, brali sobie potrzebne rzeczy. Biedy nie było. Dużo osób pracowało w fabryce mioteł. Wtedy zauważyłam z moją mamą, że ludzie się rozpuścili. Zarobili i przepili. Dużo osób pracowało też w Mońkach. Bardzo źle było dopiero po 1981 roku, w stanie wojennym. Wtedy niestety wychodziły prawdziwe charaktery ludzi. Sklepowe czuły się, jakby były królewnami. Postępowały niesprawiedliwie… Wszystkim wtedy było źle.