Urodził się w 1942 roku w Goniądzu, w rodzinie rolniczej. W miasteczku ukończył szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące. Po maturze wyjechał na studia do Warszawy. Studiował na Wydziale Inżynierii Budowlanej Politechniki Warszawskiej, którą ukończył w 1967 r.; uczęszczał także na zajęcia z architektury. Podczas studiów utrzymywał się z pracy w spółdzielniach studenckich. W 1968 r. został na krótko aresztowany za udział w wydarzeniach marcowych. Pracował w KBM „Śródmieście”. W 1971 r. wyjechał do Afryki, pracował na kontraktach budowlanych w wielu afrykańskich krajach. Do Polski wrócił w 1980 r., kiedy zaczęły się strajki solidarnościowe. Założył fabrykę – był producentem obuwia sportowego i spodów obuwniczych. Później prowadził firmę turystyczną (SkyTravell w Warszawie). Z czasem rozwinął swoją działalność, zajmując się m.in. budownictwem, handlem nieruchomościami. W 1997 r. rozpoczął tworzenie w Goniądzu ośrodka turystycznego – Bartlowizny. Wybudował m.in. „Karczmę Bartla”, pensjonat, hotel. Mieszka w Warszawie i w Goniądzu.
Wspomnienia Henryka Bartlewskiego
Rodowity goniądzanin wspomina lata powojenne w miasteczku, studia w Warszawie, dziesięcioletni pobyt na kontraktach budowlanych w Afryce i niedawny powrót na Białostocczyznę.
Z tamtej strony Ruscy, a z tej Niemcy
W Goniądzu przed wojną i po wojnie było kilka znanych rodzin, m.in. moja rodzina Bartlewskich, Wojtkielewiczów, Pożarowskich, Rosińskich i rodzina byłego burmistrza Jerzego Ryszkowskiego. Byli to wszyscy starzy mieszkańcy Goniądza od pokoleń. W tej chwili większa część społeczności to przyjezdni, rodowitych goniądzan jest niewielu. Teraz miasto liczy ok. 1800 mieszkańców i większa połowa z nich to przyjezdni z lat 80. i 90.
Przed wojną bardzo dużo mieszkało tu Żydów. Mój dziadek obsługiwał ich, bo miał bardzo dobre konie i jeździł po zaopatrzenie do Białegostoku. Dziadek bardzo na nich narzekał, że nie mogli przeżyć dnia, jeśli nie oszukali. Dziadek pojechał po towar dla Żyda, a on po prostu nie zapłacił. W każdym razie my Żydów tu wspominamy niezbyt przyjaźnie. Oni mieszkali w centrum (kamienice były żydowskie), a Polacy mieszkali na ogół na obrzeżach Goniądza. Nasz dom rodzinny jeszcze stoi. Chciałem go jakoś modernizować, ale niestety prace zostały wstrzymane przez konserwatora zabytków, bo dom był postawiony przed 1939 rokiem i muszę mieć zgodę konserwatora. Jest to jeden z nielicznych przedwojennych, murowanych domów, który jest na liście zabytków. W Goniądzu w tamtym czasie wszystkie domy były raczej drewniane.
Wiem z opowiadań dziadka i ojca, że w czasie wojny przebiegał tu front. Po tamtej stronie Biebrzy byli Ruscy (tak my ich nazywaliśmy), a tu byli Niemcy. To było bardzo niebezpieczne. Front się zmieniał. Ponieważ nie było żadnych dróg, wojska rosyjskie mogły przejść tylko przez Bagna Biebrzańskie na tę stronę Goniądza. Twierdza Osowiec była punktem decydującym – kto zdobył twierdzę, ten decydował o przejściu przez bagna. Według mojej wiedzy oraz opowieści ojca i dziadków, najwięcej krzywdy wyrządzili Rosjanie. Moi rodzice bardzo mile wspominają Niemców: byli bardzo kulturalni, potrafili podzielić się jedzeniem. Natomiast Ruscy, kiedy tu byli, to wszystko zostawili spalone i zagrabili cały majątek. Choć nie mówię, że Niemcy też nie wyrządzili krzywdy, np. moją rodzinę mieszkającą koło Rajgrodu wywieźli na Ziemie Odzyskane, na Mazury. Rosjanie byli bezwzględni – kilka razy za różne rzeczy mieli rozstrzelać mego ojca. Siedzieliśmy w piwnicach, bo wszędzie były bombardowania. Ja, jak mi matka potem mówiła, przeszedłem wszystkie choroby w piwnicy. Siedzieliśmy tam bardzo długo – z tamtej strony Ruscy, a z tej Niemcy.
Stalin, żniwa, sport, partyzantka
W 1949 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, która mieściła się jeszcze w tzw. „Sorgo” – budynku, w którym później była fabryka mioteł i lalek. Tam chodziłem rok czasu i na przełomie 1949/50 przenieśliśmy się do nowej szkoły, która została wybudowana w Goniądzu. Pierwszym dyrektorem został Szwakop.
Szkołę wspominam sobie bardzo dobrze, bo zajmowałem się przede wszystkim sportem. Jak jeszcze żył Stalin, w szkole codziennie robiono apele na korytarzach i musieliśmy śpiewać piosenki na cześć Stalina i władz. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, mając 9-10 lat, kto to był Stalin, dopiero później dowiedzieliśmy się o prawdziwym jego obliczu. W trzeciej, czy czwartej klasie w jednej z książek cyrklem wykułem mu oczy i coś dorysowałem. Nauczyciel to zobaczył, doniósł na milicję i mojego tatę zamknęli na kilka dni do więzienia. (nazywaliśmy je „dołek policyjny”).
Pamiętam jeszcze z lat młodzieńczych, jak działała tzw. „ekipa”, czyli przymusowe oddawanie zboża, zwierząt itd. Przyjeżdżali wtedy samochodami wojskowymi i nie patrzyli, ile kto tego ma i czy wystarczy na utrzymanie rodziny, dzieci – po prostu zabierali, ile chcieli, nie było dyskusji. Jak „kipa” (nazywaliśmy je tak) przyjeżdżała, to wtedy matka i ojciec chowali świniaki w stodole, za zbożem, tak, żeby jak najmniej zabrali.
Z lat szkolnych pamiętam partyzantkę. Starsi koledzy organizowali jakieś szkolenia dla młodszych, pisali ulotki. Ukradli kiedyś w szkole maszynę do pisania i było to wielkie wydarzenie. Milicja i UB szukało ich, i znalazło kilku, których potem posadzili: Antka Wojtkielewicza, (dostał chyba 5 lat), panów Marczaków, którzy też brali w tym udział. Mieli najwyżej po 16-17 lat.
W latach 1949-50 działały na Podlasiu i Lubelszczyźnie bandy UPA. Baliśmy się ich. W nocy przychodzili, budzili mieszkańców. Potrzebowali jedzenia, spania, jakiegoś opierunku. Ze względu na to, że mój tata był w tamtym czasie sołtysem, to niestety często do niego przychodzili.
Byliśmy represjonowani. Nie mogliśmy chodzić do kościoła: w porze, kiedy były nabożeństwa, robili nam jakieś zawody sportowe, wyjazdy, dawali dużo nagród, żeby zniechęcić ludzi do chodzenia do kościoła. Pamiętam, jak w latach 1949-50 zdejmowali wszystkie krzyże z poszczególnych klas.
Jak wspomniałem, dużo uprawiałem sportu, wyjeżdżałem na różne zawody. Doskonale pamiętam pana profesora Szakalickiego, który był urodzonym sportowym „wyjadaczem” i bardzo to lubił. Miał swoje wykształcenie, ale i wrodzony talent nauczycielski – nie sztuka być nauczycielem, ale trzeba mieć jeszcze do tego powołanie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, profesorem chemii, za jego czasów sport w Goniądzu bardzo się rozwijał i stał na wysokim poziomie. Pamiętam, że nasza szkoła zdobywała bardzo dużo tytułów w województwie białostockim: w piłce nożnej, lekkoatletyce, tenisie i ping-pongu.
Jak biskup Głódź kosił
Z lat szkolnych pamiętam żniwa. Nie było wtedy kombajnów, jeszcze sierpem się kosiło. W żniwa, sianokosy (czerwiec) i w wykopki (wrzesień) po szkole szło się trzy kilometry na gospodarstwo i tam robiło się do wieczora. Dopiero wieczorem można było odrobić lekcje i uczyć się. Oprócz tego musieliśmy pomagać w PGRach, cała szkoła pomagała – i to było bardzo dobre: wychowanie przez pracę. Miałem 14 lat i już kosiłem, a mieliśmy łąki zalewowe w Biebrzańskim Parku Narodowym, których nikt teraz nie kosi, bo nikomu się nie opłaca. A wtedy się wszystkim opłacało – szliśmy do pasa w wodzie i nosiliśmy siano kopami na tak zwanych „nosiłkach”. Kilometr taką kopę się niosło do jakiegoś grondu, z którego można było ją wywieźć. A dziś rolnicy nie umieją kosić. Na mojej posesji jest masa terenu do koszenia, a bardzo trudno znaleźć kogoś, kto umie kosić.
Przyjeżdżał do mnie biskup Głódź, który pochodzi z tych rejonów, był tu kilkanaście razy, i gdy zobaczył, jak się chłopak morduje z kosą, podszedł i w sutannie pokazał mu, jak się kosi. Ludzie nie umieją poklepać ani nastawić kosy – to bardzo ważne umiejętności. Kiedyś ojciec nie pozwolił nawet grabiami zbierać kłosów po żniwach, bo zboże wypadnie, więc musieliśmy je zbierać ręcznie i boso. Po takim dniu człowiek miał całe nogi do kostek spuchnięte.
Nie ma też już starych tradycji. Kiedyś po żniwach zostawiało się dla zająca jedzenie na kamieniu na białej serwetce, tzw. „plon”. Kiedy ktoś wracał z pola, to już było wiadomo: „Aha, już skończył, bo widać plon”. Uważam, że powinno się to robić, aby podtrzymać tradycję. To kwestia pięciu lat i nic z tego już nie zostanie.
Oj, biedni studenci
Kiedyś w Goniądzu było trochę inaczej. Niby były tu władze komunistyczne, ale ja uważam, że w Polsce nie było nigdy komunizmu, absolutnie. Przecież moi rodzice prowadzili gospodarstwo rolne i z tego żyli. A jak żeśmy chodzili do kościoła, co ważne i ciekawe, to bez butów. Mieliśmy jedne „pepegi”, które braliśmy do ręki, wychodziliśmy z domu boso, wszyscy – nawet kobiety szły boso. Przed kościołem się je zakładało i w obuwiu wchodziło do kościoła, a po wyjściu z kościoła z powrotem się je zdejmowało.
Ojciec wysłał mnie do Warszawy w 1960 roku w wojskowej czapce-uszance, wyglądałem jak żołnierz. Miałem też drewnianą walizkę. Ta walizka do dziś wisi w mojej karczmie jako eksponat i pisze tam, że „od tego zaczynałem”. Wyjeżdżałem w jednej koszuli i jednym garniturze.
Przez cały okres studiów musiałem przyjeżdżać do domu pomagać przy żniwach. Raz tylko udało mi się wyjechać w tym czasie na jakiś obóz studencki. Na drugim roku studiów już mnie ojciec nie utrzymywał. Były wtedy tzw. spółdzielnie studenckie: „Maniuś”, Jelonek” itp. Każda uczelnia miała swoje punkty pracy dla studentów. Rok po skończeniu studiów nie pracowałem, mieszkałem „na waleta” w akademiku na Jelonkach, dlatego, że mi się nie opłacało iść do pracy. Zarobiłbym wtedy ze 2000 zł, a tyle w spółdzielni studenckiej potrafiłem zarobić w ciągu jednego dnia! Pracowałem już od drugiego semestru, a od trzeciego pomagałem ojcu finansowo. Pamiętam, jak mieliśmy myć klatkę schodową w jakimś bloku i babcie, które tam mieszkały, jak nas zobaczyły, to same wymyły podłogę. Jeszcze dostaliśmy coś do jedzenia, mleko. A za tę klatkę, pamiętam doskonale, dostaliśmy 2400 zł. Bardzo duże pieniądze zarabialiśmy. A wszyscy myśleli: „oj, biedni studenci!”. Potrafiliśmy zarobić, a potem całą noc się bawić w najlepszych restauracjach w Warszawie! Na przykład w „Kamieniołomach”. Ale mieliśmy to dzięki ciężkiej pracy – np. wiórkowaniu. Kiedyś nie było maszyn do cyklinowania, więc myśmy tzw. „wiórami” nogą szorowali podłogę. Była to bardzo ciężka praca, ale bardzo dobrze płatna. Później na koniec sami mieliśmy już swoich kontrahentów i robiliśmy na własną rękę. Po co firma, czy spółdzielnia ma płacić studenckiej spółdzielni 3000 zł, skoro my przyszliśmy i zrobiliśmy to samo za 2000 zł?
Życie studenckie było bardzo fajne. Tylko pół roku chodziłem na wykłady. Często graliśmy nocami w karty: pokera czy brydża. Urządzaliśmy bardzo dużo dyskotek, zabaw. Uważam, że nie można tamtych czasów definitywnie przekreślać. Były też bardzo pozytywne rzeczy. Władze robiły wszystko, żeby młodzież w jakiś sposób przygarnąć. Wiem, że robili to też, żeby odciągnąć od religii, ale robili przy tym dużo pozytywnych rzeczy. Naprawdę ludzie byli dobrze wychowani „w pracy” i to wspominam bardzo dobrze. Oczywiście, że nie było towarów w sklepach i trzeba było załatwiać wszystko po znajomości. Natomiast na pewno młodzież z tamtych lat jest sto razy lepiej wychowana niż obecnie. Podejrzewam, że moi rówieśnicy też ten okres wspominają bardzo pozytywnie. Była „Solidarność” i co pokazała? Nic nie pokazała! Wynoszą transparenty i chodzą. Niech się wezmą za robotę. Uważam, ze „Solidarność” była, minęła, a teraz trzeba wziąć się za robotę. A niestety, nie biorą się za robotę. Tutaj w każdym zaułku w Goniądzu siedzą, wino piją, czekają od piątej rano aż dostawę do sklepu przywiozą i jak pomogą w noszeniu, to właściciel zawsze jakąś butelkę im da. Kiedyś tego nie było – był zakaz. Były inne czasy.
W 1968 r. byłem w Warszawie i zostałem aresztowany – siedziałem kilka dni. Wtedy skończyłem już studia, ale chodziłem jeszcze na zajęcia z architektury. Pamiętam doskonale, że na teren Politechniki nie można było wejść, więc próbowałem przeskoczyć przez płot i wtedy mnie złapali. Całymi nocami nas przesłuchiwali, świecili non-stop w oczy lampami. No i … bili. Siedziałem nie na Mokotowie, lecz w Pałacu Mostowskich. Szukali jakichś przywódców strajku. Uratowało mnie to, że miałem rysunki architektoniczne, które miałem zrobić dla pana profesora. Potrzymali nas trzy dni, bili po piętach. W nocy budzili w każdej chwili i albo przesłuchania, albo zimny prysznic. Lali po nerkach – trochę nam tam życia odebrali. Pamiętam, że siedzieliśmy w celi po czterech, pięciu. Jak szliśmy korytarzami, to tylko było słychać jęki albo przekleństwa. Pamiętam wcześniejsze ekscesy, rok 1962, jak na czele naszych wojsk stał Rokossowski i przejeżdżał z lotniska na Plac Narutowicza. My mieszkaliśmy na Akademickiej, po sąsiedzku i rzucaliśmy w niego butelkami. Potem milicja nas szukała. Krzyczeliśmy „Rokossowski, do domu!”, czyli do Rosji. Zresztą zaraz potem zmarł, bodaj w 1963 r.
Kadafi lubił sobie postrzelać
Do Afryki wyjechałem w 1971 roku. Co mną powodowało? Pracowałem na budowie i tam poznałem ludzi, którzy pracowali w Afryce. Chciałem poznać kulturę arabską, kulturę Czarnej Afryki. To mnie pociągało: kultura, obyczaje, przyroda. Nie ukrywam, że względy finansowe też. Po skończeniu studiów nie poszedłem do pracy za biurko pisać jakieś raporty, tylko bezpośrednio na budowę jako majster. W ten sposób poznałem robotę od podstaw. Po trzech latach praktyki majstrowskiej od razu wyjechałem do Afryki, gdzie pełniłem różne funkcje: najpierw majstra, potem kierownika, a po kilku latach dyrektora zaplecza.
Budowaliśmy tam w ramach „Budimexu” i „Polimexu-Staleksportu” drogi, rafinerie albo – jak w Libii – wille dla Arabów. W Libii, kiedy Kadafi był jeszcze bardzo młodym człowiekiem (miał dwadzieścia parę lat), bardzo lubił strzelać. Kiedy otwierał jakieś osiedle, które budowaliśmy, to przyjeżdżał, rozdawał nam pistolety i kazał nam strzelać, z ostrej amunicji.
Co mi się przydało z czasów studiów w Polsce w Afryce? Między innymi to, że mieszkałem w akademiku. Uważam, że mieszkanie w akademiku jest bardzo dobre dla młodych ludzi. Człowiek uczy się wtedy samodzielności: myśli o jedzeniu, musi zrobić jakieś zakupy, pranie, musi przygotować sobie ubranie, koszulę i spodnie wyprasować. Musieliśmy to wszystko robić sami. A warszawiacy, jak mieszkali u mamy, to mieli wszystko zrobione i podane. Akademik to była bardzo dobra szkoła, która mi się przydała w Afryce. Człowiek został wyrzucony w środku pustyni i musiał sobie radzić sam. Ja zajmowałem się budową tzw. „kampy”. Przed budową musieliśmy zrobić zaplecze dla nowych pracowników. Nie mieliśmy kompletnie nic. Musieliśmy budować wszystko od podstaw: woda, energetyka, domy, drewniane baraki itp.
Kontakt z Polską mogliśmy utrzymywać tylko przez listy. Wtedy nie można było dzwonić. Ludzie często wracali do kraju i jechali na następne kontrakty. Sam w sumie przez dziesięć lat byłem na kilkunastu kontraktach, od północnej Afryki do południowej. Dlaczego wyjeżdżałem? Ja potrafiłem przyjechać z Afryki i nie mogłem wytrzymać trzech miesięcy, czegoś mi brakowało. Chodziłem osowiały. Choć tam w Afryce też człowiek narzekał.
Wziąłem rozwód, na zaś
Wyjechałem mając 32 lata i miałem pod sobą ludzi, którzy mieli 50 lat i więcej. Były bardzo częste przypadki, że mąż wyjechał do Afryki i zostawił w Polsce żonę. Ona pisała do niego obłudne listy, że go kocha, że mało pieniędzy na koncie i że musi mieszkanie wyremontować. Moi pracownicy, i to kilku, słali im pieniądze. On przyjeżdżał na koniec kontraktu i przywoził ze sobą mnóstwo prezentów – jedwabie (w Polsce były bardzo popularne, a tam tanie), złoto. Żony były tak bezczelne, że na lotnisko przyjeżdżały razem z kochankami, który stał sobie z 50 metrów dalej, a ona rzucała się mężowi na szyję, mówiła, że tęskniła, a już tego kochanka wołała, żeby pomógł te walizki zanieść do taksówki. Samochód już stał, walizki włożyli do samochodu, a żona mówi, że jeszcze musi do toalety pójść, samochód ruszył i facet zostawał na lodzie: bez walizek, bez pieniędzy, bez niczego. Znam kilkanaście takich drastycznych przykładów. Dlatego ja, chcąc dalej wyjeżdżać, po prostu na zaś wziąłem rozwód. Żeby nie było takiej sytuacji, że człowiek wyjechał, pracował dwa lata i został na lodzie.
Wiadomo też, że konsekwencje pobytu w Afryce są wielorakie. Chorowaliśmy w Kongo na malarię, niektórzy na amebę. Mam takich kolegów, którzy zachorowali na amebę i musieli zostać w Afryce! Ameba rozwija się w Afryce bardzo powoli, natomiast w Polsce przy zmianie klimatu bardzo szybko i delikwent po prostu umiera. Te choroby były naprawdę bardzo groźne – musieliśmy dwa razy wodę gotować. No i przede wszystkim higiena. Jak poszliśmy na grzyby (bo w Afryce też są grzyby, lecz innego rodzaju), to trzeba je było potem wyparzyć. W pokojach bardzo często spotykało się „czterdziestonóżki” – człowiek szedł do kąpieli, a tu pełno „czterdziestonóżek”. Było też dużo czarnych wdów. Trzeba było bardzo uważać – na pszczoły, muchy różnego rodzaju.
Powrót
Przychodzi wreszcie moment decyzji: albo zostać albo wyjechać. Byłem tam już dziesięć lat. Miałem masę propozycji wyjazdu do krajów zachodnich. Nie było z tym żadnego problemu, jeśli ktoś zrobił dobre wrażenie jako fachowiec. Tam pracowaliśmy przecież z ludźmi z zachodu: Szwajcarami, Japończykami, Jugosławianami, Francuzami, a oni potrzebowali fachowców. Mogłem tam wyjechać i zarabiać dziesięć razy więcej niż w Polsce. Dlaczego nie wyjechałem? Nie wiem. Nigdy w życiu nie wyjechałbym z Polski. Nigdy nie interesowały mnie takie pieniądze kosztem niebycia w Polsce. Z naszych pracowników mniej więcej 30 proc. po kontraktach wyjeżdżało na zachód. Ja widziałem swoją przyszłość w Polsce i tego nie żałuję.
Od grudnia 1980 r. prowadziłem różne firmy prywatne. Najpierw w Łomiankach, potem w Ząbkach fabrykę tworzyw sztucznych do 1992 r. I bardzo mile ten czas wspominam. Później, w 1992 r. zająłem się nieruchomościami: sprowadziłem do Polski firmę Tchibo. Potem w 1993 r. wprowadziłem firmę „Makro”. Wtedy też założyłem firmę budowlaną. W 1996 r. przyjechałem do Goniądza i stopniowo zacząłem budować kolejne budynki, w 2000 r. postawiłem karczmę Bartla.
Gdy wybuchł stan wojenny, mieszkałem w Warszawie w bloku. Przeżyłem to okropnie, bo wtedy już prowadziłem swoją firmę i nie miałem z nią żadnego kontaktu. Później dowiedziałem się, że to stan wojenny i wyruszyłem samochodem do Warszawy. Już na pierwszym posterunku zawrócili mnie i kazali wracać do domu (firmę miałem w Łomiankach). W każdym razie stanu wojennego nikt chyba mile nie wspomina.
Nie powiem, że biznes w Polsce w latach 80. prowadziło się łatwo, że była to droga usłana różami. Trzeba było przebrnąć przez masę administracyjnych przeszkód. Ja produkowałem tworzywa sztuczne, a z wykształcenia byłem budowlańcem, ale już wtedy nie widziałem siebie w pracy państwowej. W Afryce człowiek nabrał trochę innych manier i to mnie w ogóle nie interesowało. Było to trudne wejście w nową dziedzinę, ale w biznesie, gdy człowiek pozna każdą dziedzinę od podszewki, to nie ma problemu. Trzeba się urodzić z pewnym charakterem. Tak jak kierowca: znam kierowców, którzy jeżdżą od 40 lat i w życiu nie będą dobrymi kierowcami, bo kierowcą trzeba się urodzić, mieć pewne predyspozycje do kierowania. Tak samo w biznesie: trzeba się urodzić już do prowadzenia interesu. Ja mam na przykład dwu wnuków i wnuczkę. Drugiego wnuka Kamila widzę absolutnie w interesie. Siedzi na recepcji, mając 12 lat potrafi już grupę przyjąć, porozmawiać, zarejestrować i wprowadzić to do komputera, on to wszystko wie. A starszy wnuk, który ma 15 lat i bardziej naukowo do tego podchodzi, do interesu absolutnie się nie nadaje.
Gdy wróciłem, moi rodzice jeszcze żyli i opiekowałem się nimi, bo tata miał już swoje lata i był schorowany (służył w armii carskiej w Rosji; te chwile bardzo wspominał). Przyjechałem do Goniądza w 1996 r. Zacząłem myśleć o agroturystyce. Po pierwszym pensjonacie „Kamil” powstał pensjonat „Bartek” (już około 40-50 miejsc hotelowych). W tej chwili cała „Bartlowizna” ma około 80-100 miejsc noclegowych. Prowadzimy wszelkie usługi hotelowe: zewnętrzne – konie, rowery, kajaki, tratwy i wewnętrzne: jacuzzi, sauna, masaż, bilard, sale sportowe. Przede wszystkim specjalizujemy się w obsłudze dużych firm. Ciągle się rozwijamy i planujemy. Mówię „planujemy”, ponieważ coraz bardziej angażuje się mój syn, który, mam nadzieję, przejmie całą tę schedę „Bartlowizny”, bo jest to przecież firma rodzinna.
Nie żałuję, że przyjechałem do Goniądza, ale gdyby nie moja rodzina (mama i tata), to bym tu nie został. Miałem tu masę nieprzyjemności: wszyscy mówili: „mafijne pieniądze”, „skąd on je ma?”, itp. Tutaj ludzie są strasznie zawistni – mentalność psa ogrodnika: sam nie ma i innym nie da. Mentalność młodszych powoli się zmienia, ale starszych wciąż jest taka. Siedzą i pokątnie piją piwo albo i nic nie robią. A tu praca jest bardzo ciężka, zwłaszcza w turystyce i gastronomii. Ja wstaję o siódmej, a kładę się spać chyba jako ostatni. Ale jest też bardzo przyjemnie. Mam kontakt z różnymi ludźmi: i „z dołu”, i „z górnej półki”. Samemu można się wiele nauczyć, ale wymaga to czasu i spokoju.