Zbigniew Orłowski

Zbigniew Orłowski

Urodził się w Warszawie 27 listopada 1925 roku. Uczestnik powstania warszawskiego o pseudonimie „Jastrząb”. Żołnierz pułku „Baszta” Batalionu Karpaty K-4. Walczył na Mokotowie. Więzień obozu jenieckiego Sandbostel w Niemczech. Pod koniec wojny żołnierz II Korpusu. Po wojnie zamieszkał w Birmingham w Wielkiej Brytanii. Członek Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Odznaczony Medalem Wojska Polskiego i Krzyżem Powstańczym. W 2000 roku promowany na pierwszy stopień oficerski, podporucznika.

Wspomnienia Zbigniewa Orłowskiego

Wysłuchał i opracował Mirosław Siedziako 

Opis wojennych losów jednego z żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, uczestnika powstania warszawskiego zesłanego pod koniec wojny na roboty przymusowe do Niemiec.

Przed wojną

Urodziłem się w Warszawie 27 listopada 1925 roku. Mieszkałem z  rodziną w dużej, secesyjnej kamienicy przy ulicy Puławskiej 87 na Mokotowie. Nad całą kamienicą pieczę trzymał poczciwy dozorca Wajs. Z chłopakami z podwórka stworzyliśmy sześcioosobową paczkę, z którą większość wolnego czasu spędzaliśmy na pobliskich łąkach i stawach tuż przy Gimnazjum Giżyckiego i Fortów Czerniakowskich. Był to bardzo rozległy i malowniczo położony teren, na którym odbywały się imprezy hipiczne. Było to jedno z ulubionych miejsc wypoczynku mieszkańców Warszawy. Mój kolega Józio Kucharski, młodszy ode mnie o dwa lata, w ślad za mną pójdzie do powstania i zaginie bez wieści. Czasami ogarniają mnie wyrzuty sumienia, że to może przeze mnie poszedł walczyć. Miał 15 lat.

Zbigniew Orłowski (pierwszy z prawej) – Drugi Korpus Włochy – 1946 r.

W 1939 roku ukończyłem naukę w Szkole Powszechnej przy ulicy Narbutta 14. Dalszą edukację zamierzałem kontynuować w Szkole Mechanicznej przy Śniadeckiej. W przyszłości chciałem zostać mechanikiem. Niestety, wszystkie moje zamierzenia i plany przerwała wojna.

We wrześniu 1939 roku w miejscu, gdzie znajdowała się nasza kamienica, przebiegała ostatnia linia obrony stolicy. Często kręciłem się po okopach, rozmawiałem z żołnierzami, przynosiłem amunicję. Niedługo po tym, jak Warszawa skapitulowała, mama bardzo ciężko zachorowała. Mogła ją uratować tylko natychmiastowa operacja, ale większość szpitali była zbombardowana, a te które ocalały były tak przepełnione, że nie udało się jej umieścić w żadnym z nich. Umarła 17 listopada 1939 roku. Jej śmierć bardzo nami wstrząsnęła.

Zbigniew Orłowski z kolegami – Drugi Korpus Włochy – 1946 r.

Początki w AK

Zaraz po ukończeniu 15 roku życia otrzymałem list z Niemieckiego Urzędu Pracy (Arbeit Zeit), który zaoferował mi „wybór” dalszej drogi życiowej: wyjazd do Niemiec na roboty przymusowe lub praktyka i nauka zawodu w jakimś wielkim zakładzie. Wybrałem naukę zawodu, co dało mi możliwość pozostania w Warszawie. Zostałem skierowany do warsztatów, które mieściły się w budynkach przedwojennych koszar lotniczych na Puławskiej. Zajmowano się tam naprawą i konserwacją samochodów, które po odpowiednich zabiegach technicznych trafiały z powrotem do służby w armii niemieckiej, w większości na wschód. Pracę tam rozpocząłem w połowie 1941 roku. Jednocześnie musiałem uczęszczać na obowiązkowe wieczorowe kursy lotniczo-samochodowe.

W tamtym czasie postanowiłem wstąpić do konspiracji. Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie to łatwe i bezpieczne, gdyż za samą próbę nawiązania kontaktu można było wylądować na Pawiaku, a później przed plutonem egzekucyjnym. Nikt z mojej rodziny oczywiście nie wiedział, że wstąpiłem w szeregi Armii Krajowej. Może bałem się, że siostry nierozważnie mogłyby się wygadać.

Zbieraliśmy się regularnie na spotkaniach konspiracyjnych w różnych miejscach. Czasami były to mieszkania prywatne, ale zdarzało się również, że wyjeżdżaliśmy za miasto. Podczas jednego z takich wyjazdów w lesie Kabackim przeszedłem krótkie szkolenie strzeleckie. Głównie koncentrowaliśmy się na budowie broni. Pokazano nam, jak się broń rozkłada, składa i konserwuje. Nigdy jednak przed wybuchem powstania nie udało mi się oddać strzału.

Praca w konspiracji wymagała stałej ostrożności i uwagi. Trzeba było też mieć trochę szczęścia, a ono mi dopisywało. Pamiętam, jak pewnego razu szedłem na miejsce zbiórki, gdzieś w okolicy ulicy Szustra. Nie spieszyłem się, instynktownie wyczuwając coś złego. Szedłem bardzo wolno drugą stroną ulicy dyskretnie obserwując bramę. Postanowiłem sprawdzić, czy któryś z moich kolegów też przybędzie na spotkanie. Kiedy nikt się nie zjawił w umówionym czasie, zacząłem coś podejrzewać. Moją uwagę zwróciło dwóch podejrzanych „gości” w długich płaszczach. Stali tuż przed kamienicą. Jeden palił papierosa, a drugi rozglądał się wkoło. Poszedłem dalej nie oglądając się za siebie. Później dowiedziałem się, że w miejscu zbiórki Niemcy urządzili „kocioł”. Ktoś sypnął! Postanowiłem nie pokazywać się w domu przez jakiś czas, mogli przecież wiedzieć coś o mnie. Przez kilka dni mieszkałem u mojej ciotki na Ząbkowskiej.

W tamtym czasie Warszawa dosłownie krwawiła, codziennie zdarzały się egzekucje i łapanki. Bez przerwy pojawiały się obwieszczenia z coraz to dłuższymi listami ofiar. Sam byłem naocznym świadkiem rozstrzelania 150 osób. Tydzień przed powstaniem, kiedy wszyscy zaczęli głośnio mówić o jego wybuchu, przestałem chodzić do pracy. W stolicy dało się wyczuć stan gorączkowych przygotowań. Do powstania przygotowywali się również Niemcy. W mieście pojawiło się więcej patroli, dozbrojono i wzmocniono obsady bunkrów.

Powstanie

1 sierpnia 1944 roku nie dotarł do mnie łącznik z rozkazem gdzie i do jakiego oddziału miałem się stawić. Zostałem więc na Mokotowie. Przydzielono mnie do 20-osobowego plutonu łączności, którego dowódcą był porucznik Kratko noszący pseudonim „Jordan”. Mokotów znałem jak własną kieszeń. Wiedziałem, gdzie rozmieszczone były bunkry niemieckie, znałem miejsca, w których ukrywali się snajperzy. Była to wiedza bezcenna, na wagę życia. Pozwoliła mi wiele razy uniknąć niemieckich kul.

Mój pluton odpowiedzialny był za utrzymanie łączności między oddziałami powstańczymi. Była to bardzo trudna i niebezpieczna praca. Od ciągłego ostrzału artyleryjskiego linia była stale przerywana, a ja szukając miejsca uszkodzenia musiałem się przekradać tuż pod lufami niemieckich karabinów maszynowych. Kiedy znalazłem miejsce, gdzie kabel został zerwany, łączyłem ze sobą dwa końce. Następnie na łącznicy kręcono korbką, żeby sprawdzić czy linia działała. Jeżeli wszystko było w porządku, wracałem do kwatery i czekałem na następne wezwanie. Nikt z naszego plutonu nie otrzymał broni. Wszystko czym dysponowano, zostało skierowane na pierwszą linię frontu. Rozdano nam tylko po jednym granacie. Żartowaliśmy sobie, że jeśli zobaczymy Niemca, to siebie i jego możemy wysadzić w powietrze.

Śmierć czyhała dosłownie wszędzie. Wystarczył moment nieuwagi lub zwykły pech i było już po wszystkim. Pamiętam, jak pewnego razu koledzy wysłani z kotłem po zupę zaginęli. Po jakiś czasie zaczęliśmy ich szukać. W jednym z okopów odnaleźliśmy ich, a raczej to, co po nich zostało. Zostali trafieni pociskiem artyleryjskim, strzępy ich ciał rozsiane były wokoło. To był okropny widok. Dziś już nie pamiętam ich nazwisk.

Przez cały czas znajdowaliśmy się pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim. Do tego stopnia przywykliśmy do niego, że nie przeszkadzał nam w odpoczynku. Podczas nalotów „sztukasów” potrafiłem przewidzieć, w które miejsce upadnie bomba oderwana od nurkującego samolotu i biec w przeciwnym kierunku. To prawda, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Po jakimś czasie zostałem wysłany na Czerniaków do łącznicy, która znajdowała się na linii frontu. Odcinkiem dowodził major o pseudonimie „Majster”. Pamiętam, że wyrabiano tam „gamony”, czyli materiały wybuchowe własnej roboty, które później rzucano na czołgi. Na tej placówce pełniłem służbę przez dwa tygodnie bacznie obserwując, co się działo na odcinku. Niezwykłe wrażenia wywołali na mnie powstańcy przynoszący meldunki o wykonanych lub planowanych akcjach. Widziałem, jak skromnym uzbrojeniem dysponowały nasze oddziały, i jak wiele kosztowało utrzymanie linii frontu.

Szpital w płomieniach

Kiedy siedzieliśmy na łącznicy czekając na rutynowe zadania, wbiegł do nas jakiś powstaniec.

-Potrzebuję wszystkich wolnych żołnierzy – mówił podniesionym głosem. – Pali się szpital zbombardowany przez Niemców. Trzeba wyciągnąć ludzi z płomieni!

Wraz z grupą kilkunastu powstańców szybko ruszyliśmy w kierunku szpitala, który mieścił się przy ulicy Chełmskiej 18. Kiedy przybyliśmy na miejsce, budynek stał już w płomieniach. Z okien buchał ogień i wdzierał się do sal, gdzie na łóżkach leżeli ciężko ranni powstańcy. Zewsząd dobiegały błagania o pomoc, słychać było wycie palących się żywcem ludzi niemogących o własnych siłach wydostać się z pułapki. Po drabinie wdrapałem się na pierwsze piętro, tam przy oknie czekali ranni. Dwóch z nich udało mi się wynieść na plecach. Po trzeciego nie mogłem już wrócić. Ogień zajął cały budynek, powietrze dosłownie paliło skórę, nie było czym oddychać. Wiedziałem, że nie można było już pomóc odciętym tam ludziom. Mogliśmy tylko bezsilnie przypatrywać się bezmiarowi tragedii. Słyszałem przeraźliwe krzyki i jęki. Trudno to sobie nawet wyobrazić, a jaszcze trudniej o tym pisać. To było po prostu straszne. Kiedy my staraliśmy się ratować życie uwięzionych ludzi, na niebie pojawiły się „sztukasy” i z broni pokładowej siekąc niemiłosiernie usiłowały nas powstrzymać. Nie byli to żołnierze, tylko zwykli mordercy z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Przecież z powietrza doskonale było widać, że nie była to żadna akcja militarna, tylko próba niesienia pomocy. Nie wiem jak, ale udało mi się wyjść z tej „jatki” bez jednego zadrapania. Po jakimś tygodniu zostałem oddelegowany z powrotem na Mokotów. Zbliżał się nieuchronnie koniec powstania.

Pamiętny poranek

Kwaterą mojego plutonu łączności na Mokotowie był jednopiętrowy domek willowy na rogu ul. Tynieckiej i Malczewskiego. Przeważnie siedzieliśmy w piwnicy czekając na rozkazy lub instrukcje dowódcy. 18 września między 11 a 12 rano zerwał mnie na nogi potężny warkot dużej ilości samolotów. W tym hałasie silników usłyszałem huk artylerii przeciwlotniczej. Wybiegłem w pośpiechu na przyległe pole otaczające dom. Był słoneczny, piękny dzień. Widok, który ukazał się moim oczom był nie do uwierzenia. Zobaczyłem chyba ze setkę ogromnych samolotów amerykańskich „superfortec”, z których wysypywały się setki różnego koloru spadochronów z jakimiś ładunkami. Z tej wysokości nie mogłem rozeznać, czy byli to spadochroniarze, czy jakieś pojemniki. Straszliwy huk niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i czarne wybuchy przesłaniały niebo i amerykańskie samoloty. Świst spadających odłamków szrapneli zmusił mnie do wskoczenia do pobliskiego dołu, skąd obserwowałem dalszą akcję. Od huraganowego ognia niemieckiej artylerii trafione spadochrony z załadowanymi pojemnikami zaczęły spadać z wielką szybkością. A te nietrafione (większość) szybowały ponad nami na południe i wschód Warszawy, za Wisłę. Jednocześnie rozszalał się ogień z niemieckich karabinów maszynowych, aby przeszkodzić nam w zabraniu ładunków. Zdałem sobie wtedy sprawę, na jaką potęgę niemieckiej maszyny wojennej porwaliśmy się. Niecałe dwa tygodnie później będę już za drutami w tranzycie do obozu jenieckiego. W Pruszkowie koło Warszawy zobaczyłem naszych ciemiężców pokazujących nam to, co się w ich ręce dostało. Zajadali smakołyki i palili amerykańskie papierosy. Tak samo na wschodnim brzegu Wisły musiały kpić z nas wojska rosyjskie objadające się żywnością z amerykańskich zrzutów i przywłaszczających broń przeznaczoną dla nas.

Na pewien czas zostałem oddelegowany do pilnowania znaków nawigacyjnych ułatwiających samolotom alianckim zrzuty zaopatrzenia dla powstania. Odpowiedzialny również byłem za agregat prądotwórczy. Musiałem pilnować, żeby pracował bez przerwy, a w razie potrzeby dokonywać drobnych napraw i dolewać benzyny. Czasami nadlatywały samoloty sowieckie i zrzucały pojemniki. Robiły to jednak nie używając spadochronów, na niskim pułapie i dużej prędkości. Tak więc to, co dostało się w nasze ręce, kompletnie nie nadawało się do użytku. Po upływie tygodnia wróciłem do swojej jednostki, która w dalszym ciągu zajmowała kwaterę w piwnicy willowego domku. Pamiętam, że na naszej kwaterze znajdowało się rozklekotane pianino. Dowiedział się o tym porucznik Jan Markowski. Dla niego to był prawdziwy skarb. Poszukiwał pianina już od dawna, gdyż pracował nad nową pieśnią powstańczą ,,Marsz Mokotowa”. Od tego czasu stał się stałym „gościem” w naszej kwaterze. Bez przerwy przesiadywał nad klawiaturą i kreślił coś w zeszycie. Słyszałem, jak poszczególne nuty łączą się w melodię i jak powstaje wspaniały utwór. Było to bardzo niezwykłe. Ulice płonęły, wokoło rozrywały się pociski zamieniając moją Warszawę w proch, a on grał…

Powstanie powoli chyliło się ku upadkowi. Trzymaliśmy się ostatkiem sił. Nie było czym się bronić, kończyła się amunicja i żywność. Teren kontrolowany przez nas gwałtownie się kurczył. Traciliśmy kolejne ulice. Tego dnia siedzieliśmy wszyscy w piwnicy czekając na rozkazy. Niemcy zasypali nas okropnym ogniem artyleryjskim, po którym ruszyli do szturmu ostatecznego zdobycia Mokotowa. Nagle wbiegł do nas porucznik.

– Chłopcy, jeśli macie jakąś broń to bierzcie. Musicie się przenieść do środkowego Mokotowa, tam jeszcze trzymają się nasi.

Powoli przedzieraliśmy się skacząc z bramy do bramy. I tak szczęśliwie udało nam się dotrzeć do ulicy, przy której mieścił się Szpital Elżbietanek, największy na Mokotowie. Kiedy szykowaliśmy się do przebiegnięcia tej ulicy, zza rogu wyjechały dwa niemieckie czołgi. Żeby dostać się na drugą stronę ulicy należało sforsować dwumetrowy mur, którym ogrodzony był cały szpital. Ruszyłem pierwszy. Nie wiem jak, ale udało mi się go przeskoczyć szybko i bez większych przeszkód. Za mną skoczyli pozostali, ale kiedy tylko poderwali się z ziemi, z czołgów odezwały się karabiny maszynowe zasypując całą ulicę ścianą ognia. To była prawdziwa masakra mojego plutonu. Przez mur na drugą stronę dostało się tylko dwóch kolegów, pozostali zostali zabici. W centrum Mokotowa, gdzie udało mi się dotrzeć, z kompani łączności K- 4 zebrało się nas tylko kilku. Broniliśmy się jeszcze dwa lub trzy długie dni, ale sytuacja była już beznadziejna. Dostaliśmy rozkaz zejścia do kanałów i przedzierania się do Śródmieścia. To, co nastąpiło dalej, okazało się najgorszym doświadczeniem podczas całego powstania.

Kanał

Koło północy nadeszła moja kolejka wejścia do włazu. Kanał był bardzo wąski, może pół metra średnicy, ciemny i duszny. Przeczołgałem się około stu metrów w tym zaduchu. Trwało to krótko, a mnie wydało się wiekiem. Chciałem zawrócić, ale było za późno, bo przede mną i za mną czołgali się inni. Doczołgaliśmy się wreszcie do większego kanału, którym można było iść w pozycji pochylonej. Dopiero wtedy rozpoczął się prawdziwy koszmar znany z wielu opisów. Nigdy nie oddadzą one jednak tej dramatycznej i przerażającej atmosfery. Kto tego sam nie przeszedł nie zrozumie, co to jest piekło. Przez kilkanaście godzin błądziliśmy po różnych kanałach o różnej głębokości w brudnej, cuchnącej cieczy, pełnej obrzydliwości, czasami sięgającej powyżej pasa. Często stąpaliśmy po trupach. Makabra! Przechodziliśmy zapory z „pułapkami” granatów. Dotkliwie odczuwaliśmy brak powietrza. Fetor gryzł w oczy, dusił, dławił i oślepiał. Nagle owiało nas świeże powietrze i jednocześnie nawała wartkiej, głębokiej wody zalała kanał. Woda porwała mnie i uniosła w głąb. Byłem bezsilny. Zatrzymałem się dopiero gdzieś na rozwidleniu kanału, zaczepiwszy się rękami śliskiego rogu. Gdy fala lawiny wodnej ustała, zacząłem iść znowu w kierunku przenikającego światła dziennego. Dobrnąłem do włazu. Usłyszałem najpierw krzyki w języku niemieckim, a potem po polsku nawoływania, żeby wychodzić na zewnątrz, bo w przeciwnym razie zarzucą nas granatami. Jakiś oficer stojący przy mnie wyjął pistolet i zastrzelił się.

Byłem straszliwie wyczerpany i było mi obojętne, co się ze mną stanie. Postanowiłem wyjść na zewnątrz. Dwóch niemieckich żołnierzy brutalnie wyciągnęło mnie z włazu. Zerwali ze mnie powstańczy kombinezon z biało- czerwoną opaską i wyszarpnęli granat, który miałem za pasem. Wyciągnęli wszystkie dokumenty i fotografie rodzinne, które miałem przy sobie. Porwali na kawałki i miotając przekleństwa wdeptali w błoto. Następnie kazali nam się rozebrać do bielizny, rzucić ubranie na piętrzący sie stos i położyć się w błoto obok leżących czterdziestu powstańców. Byliśmy otoczeni ze wszech stron przez oprawców ze „szmajserami” gotowymi do strzału. O kilkanaście kroków od nas stał karabin maszynowy z obsługą pod dowództwem oficera. Po opuszczeniu cuchnących kanałów, gdy ujrzałem światło dzienne – piękne słońce i odetchnąłem świeżym powietrzem – byłem niemal szczęśliwy, ale patrząc na przemoc wroga zacząłem zdawać sobie sprawę co mnie czeka. Pomyślałem o oficerze, który się zastrzelił, zacząłem się modlić. Wtem uwagę leżących w błocie zwróciła postać wynurzająca się z drugiego włazu. Był to młody powstaniec. Miał zrolowany koc na ramieniu i ze swego „stena” zaczął ostrzeliwać otaczających nas Niemców. Niemcy natychmiast posłali kilka serii w kierunku strzelającego powstańca. On padł na ziemię i wczołgał się w zarośla wrzeszcząc przeraźliwie. Niemcy kazali mu wyjść z kryjówki z podniesionymi do góry rękami. Osaczony nie widząc wyjścia usłuchał rozkazu. Dowodzący niemieckim oddziałem oficer przez tłumacza oznajmił: „Ponieważ nie poddałeś się od razu po wyjściu z kanałów, zostaniesz rozstrzelany”. Padł strzał i zginął bohaterski powstaniec. Działo się to trzy metry ode mnie. Widziałem, jak wchodząca w potylicę kula rozwiała mu włosy. W rozstrzelanym żołnierzu rozpoznałem kolegę ze Szkoły Powszechnej przy ulicy Narbutta 14. Mv wszyscy zostaliśmy wzięci do niewoli. Wyprowadzono nas na ulicę Dworkową i ustawiono w kolumnę. Wtedy oczom naszym ukazał się przerażający widok. Na chodniku, ułożeni jeden obok drugiego, leżeli pomordowani nasi koledzy, powstańcy, którzy niedawno temu wyszli z cuchnących kanałów. Zbliżyłem się do pomordowanych i szukając znajomych twarzy zauważyłem, że ci, którzy zginęli od strzału w potylicę, mieli także poderżnięte gardła. Zostałem przywołany do szeregu przeraźliwym wrzaskiem niemieckiego żołnierza. Przed odmarszem zostaliśmy ostrzeżeni przez tłumacza, aby nie mówić o tym, cośmy widzieli, bo spotka nas ten sam los, co leżących na chodniku. Pod bardzo silną eskortą popędzona nas na Okęcie, a potem do Puszczykowa i do Niemiec – do niewoli.

Obóz w Hamburgu

Zanim dotarliśmy do obozu, przeszliśmy prawdziwą drogę przez mękę. Głodni, spragnieni, ranni, chorzy, poganiani kopniakami wśród przekleństw niemieckiego żołdactwa ruszyliśmy niewiedząc tak naprawdę dokąd. Byłem bardzo słaby i chory. Od gazów w kanale częściowo utraciłem wzrok. Dodatkowo otrzymałem postrzał, w chwili kiedy wskakiwałem do włazu. Kula odbita rykoszetem zerwała mi obcas, raniąc nogę. Rana ta bardzo mi dokuczała. Każdy krok sprawiał mi ogromny ból. W końcu po długiej i wyczerpującej podróży, na wpółżywi znaleźliśmy się w Bremen-Werde skąd po siedmiokilometrowym marszu dotarliśmy do głównego obozu, który znajdował się w Hamburgu.

Obok naszego obozu jenieckiego znajdował się karny, koncentracyjny obóz dla więźniów różnych narodowości. Każdego dnia pędzono nas do oddalonej o kilka kilometrów stoczni łodzi podwodnych „Howal Wehrke”, gdzie byliśmy zatrudniani do różnych robót. Były to końcowe miesiące 1945 roku. Naloty alianckie w tych ostatnich miesiącach były najcięższe, cały Hamburg się palił. W nocy z 21 na 22 marca wygnano nas do spichlerza przy jednym z kanałów Hamburga. Miał to być dla nas rodzaj schronu przeciwlotniczego. Dolne piętra wyglądały dość solidnie, zbudowane były z betonu. Tej pamiętnej nocy ziemia trzęsła się od wybuchów bomb coraz bliżej nas. Zostaliśmy trafieni z boku jednej ze ścian, cały budynek runął i stanął w płomieniach. Stałem wtedy pod jednym z betonowych filarów, które podtrzymywały sufit i następne piętra. Gdy wszystko w jednej sekundzie i straszliwym, ogłuszającym huku zaczęło się walić, przyszło mi na myśl, że ten betonowy filar, kiedy runie, to będzie się musiał o coś oprzeć. I tak się stało. Potem okazało się, że ta jedna sekunda uratowała mnie od śmierci. Mimo, iż w pewnej chwili straciłem przytomność, to jednak odzyskałem ją na świeżym powietrzu leżąc między trupami. Zacząłem się poruszać i zostałem zauważony przez kolegę. Zawlekli mnie na drugą stronę, gdzie leżeli ranni. Poczułem wszędzie ból. Głowę miałem mokrą od krwi. Gdzieś po godzinie zobaczyłem kogoś, kto wyglądał na doktora lub sanitariusza. Po jakimś czasie przyjechała karetka pogotowia i zostałem zabrany do niemieckiego szpitala na usunięcie odłamków z pleców i głowy. Całe ciało miałem obite i spuchnięte od uderzeń gruzami. Odłamki usuwali mi bez znieczulenia i znów myślałem, że mnie dobijają. Po kilku dniach, gdy przestałem już krwawić, przyjechali po nas – ocalałych jeńców, aby odwieść nas do szpitala jenieckiego w Hamburgu. Tam po sześciu tygodniach zostaliśmy uwolnieni przez angielskie wojsko 3 maja, w dniu naszego święta narodowego. Wyglądało to na prawdziwy cud! Później jeszcze kilkakrotnie zmieniałem obozy przejściowe, w których Anglicy starali się poprawić nasze zdrowie i kondycję. Po obozie niemieckim, gdzie dosłownie wszy jadły nas żywcem i stale cierpieliśmy z głodu, była to wspaniała odmiana. Dostaliśmy dobre jedzenie i codziennie wychodziliśmy na ćwiczenia.

Pewnej nocy zostałem zbudzony przez jakiegoś oficera. Zaproponował mi wyjazd do II Korpusu we Włoszech. Wahałem się do samego końca, nie wiedząc, co powinienem zrobić. Od chwili, kiedy przyłączyłem się do powstania nie miałem żadnych wiadomości od rodziny, nie wiedziałem czy ojciec i siostry przeżyły.

Nie wiedziałem, czy miałem do kogo wracać. Po drugie, Warszawa była przecież kompletnie zniszczona, a Sowieci właściwie okupowali Polskę. Z ciężkim sercem wstąpiłem w szeregi II Korpusu i wyjechałem do Włoch. Kiedy już się tam znalazłem, postanowiłem w jakiś sposób dowiedzieć się, co z moją rodziną. Z wojska nie wolno nam było pisać listów, musiałem więc użyć podstępu. Poznałem włoskiego farmera, którego gospodarstwo sąsiadowało z naszym obozem. Stacjonowaliśmy gdzieś koło Wenecji. Pozwolił mi on w liście do Polski podać swój adres, na który mogłem otrzymać odpowiedź. Szczerze mówiąc wiedziałem, że były bardzo nikłe szanse na to, że list znajdzie adresata a jeszcze mniejsze, że otrzymam odpowiedź.

Jednak zgodnie z przysłowiem, że nadzieja umiera ostatnia, czekałem. Po miesiącu zaprzyjaźniony farmer wręczył mi zwykłą szarą kopertę z polskim znaczkiem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. List był od ojca. Pisał, że nie posiada się ze szczęścia i nie przestanie dziękować Bogu za moje ocalenie. Od wybuchu powstania nie mieli o mnie żadnych wiadomości. Myśleli, że zginąłem. Moje siostry też przeżyły powstanie. Od tego czasu utrzymywaliśmy stałą korespondencję.

W 1946 roku wraz z II Korpusem zostałem przeniesiony do Wielkiej Brytanii. Chociaż serce rwało się do Polski, do mojej Warszawy dopiero w 1958 roku postanowiłem pojechać. Przez cały czas docierały do mnie różne niepokojące wiadomości z kraju. Władza ludowa niezbyt przychylnym okiem patrzyła na takie powroty, nawet jeśli były to tylko krótkie odwiedziny z angielskim paszportem w kieszeni.

Kiedy po 14 latach pierwszy raz stanąłem na tak drogiej mi ziemi, serce waliło mi jak młot. Zobaczyłem grupę około trzydziestu osób z kwiatami. Przyszli na dworzec mnie powitać. Wśród tego grona obok ojca i sióstr rozpoznałem dawnych kolegów z powstania i ławy szkolnej. Uścisków, pocałunków, radości nie było końca. To był bardzo szczęśliwy dzień, który zapamiętam na zawsze. Wzruszyłem się, z oczu popłynęły mi łzy radości. Bo tak naprawdę zawszę należałem do tego miejsca, tu był mój dom.