Janina Kowalska

Janina Kowalska

Urodziła się w 1908 roku w Warszawie, córka Stefanii i Stanisława Zawadzkich. Jako dziecko przeżyła trudne i niebezpieczne czasy I wojny światowej, wczesną utratę matki. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę uczęszczała do Gimnazjum im. M. Konopnickiej. W 1925 roku podjęła studia z filologii polskiej na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. W tym czasie poznała swego przyszłego męża, Aleksandra Kowalskiego, sportowca, zapalonego hokeistę, reprezentanta Polski w hokeju na lodzie, późniejszego dwukrotnego olimpijczyka, absolwenta SGH. Ślub ich odbył się w 1930 roku. Wkrótce przyszła na świat pierwsza córka, a w 1938 roku druga. Aleksander, jako oficer rezerwy został zmobilizowany w 1939 roku. Wzięty do niewoli sowieckiej, zginął w Katyniu w 1940 r.  Janina, w czasie powstania warszawskiego wyrzucona przez Niemców z domu, wraz z dziećmi trafiła do obozu w Pruszkowie, a następnie na wygnanie do jednej ze wsi koło Opoczna. Dzięki pomocy brata, który ją odszukał, po dalszej tułaczce w Radomiu, wróciła do Warszawy. Po wojnie pracowała w Centrali Handlowej Przemysłu Chemicznego, potem w CH Arged i Eldom. Walczyła o tablice upamiętniające śmierć męża w Katyniu (są w krużganku kościoła św. Antoniego na ulicy Senatorskiej w Warszawie od 1977 roku i później, jako jedna z pierwszych na ścianie kościoła św. Karola Boromeusza na Powązkach).

Wspomnienia Janiny Kowalskiej

Opis wojennych losów rodziny Janiny i Aleksandra Kowalskich.

Szczęście brutalnie przerwane

Do chwili wybuchu wojny byliśmy normalną, szczęśliwą rodziną. Nasze życie z dwiema córeczkami płynęło spokojnie, było piękne i radosne. Mieszkaliśmy na warszawskiej Sadybie, nazywanej ogrodem Warszawy, projektowaliśmy wkrótce kupno domu. Olek był wspaniałym mężem i ojcem, pogodny, opanowany, pełen humoru. Lubił ruch, życie, wesołość, zabawy z dziećmi. Wszechstronnie wysportowany, uczył starszą Hanię jazdy na łyżwach, nartach, pływania. Na początku 1939 roku otrzymał awans na stanowisko dyrektora Oddziału KKO, gdzie pracował. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach.

Aleksander Kowalski na kilka
miesięcy przed wybuchem wojny

Niestety, w powietrzu wisiała już groźba wojny. Latem 1939 roku, pewnego wieczoru Olek powiedział mi: „Będzie wojna, pójdę i nie wrócę.”. Walkę w obronie Ojczyzny uważał za swój święty obowiązek. Mundur, czapka, buty były już przygotowane, aby mógł być każdej chwili gotowy na wezwanie.

Żyjemy w oczekiwaniu nieuchronnego. 1 września 1939 r., gdy Olek wybiera się do biura, radio nadaje komunikat, że wojska niemieckie przekroczyły granice Polski. A więc wojna! Zaczynają się pierwsze naloty i bombardowania. 3 września raniutko wiadomo już, że Olek jest zmobilizowany. Ma kartę mobilizacyjną do Chełma Lubelskiego. Musi się bardzo spieszyć, by zdążyć na pociąg. Odprowadzają go nasi Ojcowie, mnie nie pozwalają. Wszędzie zamęt nieopisany, nie ma już nigdzie chleba. Staramy się nie utrudniać sobie rozstania, podtrzymujemy się na duchu. Pakuję mu do walizki najpotrzebniejsze rzeczy – przecież wróci najdalej za kilka tygodni! Opatruję go jeszcze „na drogę” wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, fotografiami moją i dzieci i srebrną papierośnicą (ma go uchronić przed strzałami w serce!). Ostatnie wspólne chwile i ostatnie polecenia, troska o mnie i o dzieci: „Wierzę Januś, że wychowasz je na dzielnych i uczciwych ludzi”. Pożegnanie. Jeszcze wraca, żeby zabrać metrykę naszego ślubu, która będzie mu potrzebna, żeby przesyłać nam przecież swoją gażę oficerską z wojska. Mój Boże! Była godzina 3 po południu. Tylko niespełna 9 lat trwało nasze szczęście – tak mało, tak wiele… I odtąd będę już zawsze sama, samiuteńka w chwilach grozy i niebezpieczeństwa, sama będę brać na siebie odpowiedzialność za los i życie naszych dzieci. Na ziemi nie zobaczę już mojego umiłowanego, ale zachowam dla Niego w moim sercu miejsce „święte świętych” i niezapomniane wspomnienia do końca życia.

Reprezentacja hokejowa Polski z Francuzami, Krynica 1933 r. Trzeci z prawej strony, w pierwszym rzędzie stoi Aleksander Kowalski.

List z Kozielska

Bombardowanie, braki żywności, mleka dla małej Ewy. W pokojach wyleciały szyby, chronimy się w holu i to może ratuje nam życie, bo do pokoju wpadły odłamki pocisku rozbitego przed naszym domem, przebiły grube ściany szafy i wszystkie ubrania. 27 września wkraczają Niemcy. Dwudziestu żołnierzy zajmuje na kwaterę jeden pokój, na szczęście zachowują się spokojnie, po trzech tygodniach wynoszą się, zostawiając nieład i brudy. Nie mamy środków do życia, moi bliscy pomagają, jak mogą, ale jest bardzo ciężko, tym bardziej, że tracę zdrowie: okropne nerwobóle, zapalenie korzonków nerwowych sprawiają nieznośny ból, z trudnością mogę się poruszać i dbać o dzieci i siebie. Choroba pozostanie w postaci już ciężkiego uszkodzenia kręgosłupa i wynikających stąd innych dolegliwości. Przezwyciężam ból, bo mam dzieci, które muszę wychować, tak, jak powiedział Olek wyjeżdżając: „na dzielnych i uczciwych ludzi” – to pozostało przykazaniem naczelnym mego życia.

Gnieździmy się w jednym pokoju, opalając go żelaznym piecykiem. Reszta mieszkania jest nieopalana, pękają dwa razy rury w łazience, woda zalewa mieszkanie. Żadnej wiadomości od Olka, dochodzą do nas złe wieści: Polska między dwoma wrogami. Ma nastąpić wymiana pieniędzy. Nie mam ich, ale któregoś dnia przyjeżdża moja siostra, która jak Olek pracowała w KKO i oznajmia, że zgłosił się do niej pewien ksiądz – wręczył jej moją fotografię z adresem Kasy i pieniądze, które otrzymał dla mnie od nieznanej pani w Dubnie. Okazuje się, że 17 września 1939 roku, kiedy bolszewicy zagarniali nasze wojsko do niewoli w Dubnie, Olek w ostatnim momencie zdołał wręczyć te rzeczy nieznajomej kobiecie z tłumu na ulicy. A więc ogromna radość z tego, że przeżył kampanię wrześniową; pieniądze udało się wymienić. I znów żrący niepokój o Olka, smutne dni, niedospane noce. Wreszcie tuż przed świętami Bożego Narodzenia list od niego z obozu w Kozielsku, z niewoli. List pełen nadziei, że może wkrótce się zobaczymy. Natychmiast wysłałam przez PCK list i nasze fotografie (list ten otrzymał, jak dowiem się po latach z „Dokumentów zbrodni katyńskiej”). List Olka z Kozielska udało mi się wziąć ze sobą podczas wygnania z domu w 1944 roku, przechowuję go jak relikwię. Choruję, żyję w poczuciu obowiązku wychowywania dzieci i w oczekiwaniu wiadomości od Olka.

Wiosną otrzymuję wcześniejszy list od Olka, pisany w cztery dni po wyruszeniu na wojnę – 7 września 1939 roku – z Równego, w dniu, w którym dopiero dotarł do swojej formacji, po podróży pełnej grozy. List wędrował przeszło pół roku, był w rękach cenzury niemieckiej. Jest w nim zawarta prośba i przykazanie dla mnie: „Januś, pilnuj Smolusków (tzn. dzieci) i siebie, o mnie myśl tak, jak powinno się myśleć, o żołnierzu”. Lęka się o nasz los, mając nadzieję, że „mimo wszystko jeszcze się zobaczymy”. Potem nastąpił okres niewoli i….

Chyba pod koniec marca otrzymuję z prywatnego Biura Poszukiwania Rodzin kartę pocztowa z datą 11 lutego 1940 roku, pisaną przez Olka z Kozielska do tegoż Biura z prośbą o odszukanie mnie i dzieci. Za pośrednictwem tego Biura wolno mi było przesłać tylko 20 słów, które miały być zamieszczone w zbiorowym piśmie do obozu. Była to ostatnia wiadomość od Olka; trudno sobie wyobrazić, w jakich okropnych warunkach żył i jak się niepokoił o nas.

Jak mogę żyć bez niego?

Cała rodzina pomaga mi, jak może, ale jest mi bardzo ciężko przetrwać, jak wielu innym, w tym okresie. Do nieszczęść związanych z okropnościami wojny dochodzą jeszcze choroby. I ciągłe naloty. Hania przechodzi dyfteryt, a w grudniu 1942 roku Ewa, mimo szczepienia zapada na tę ciężką chorobę, życiu jej zagraża niebezpieczeństwo. Nikt nie może nas odwiedzać, żeby nie zarazić innych. Borykam się sama i chora; w tym nieszczęściu dodają mi sił dawne listy Olka, które czytam, gdy dzieci już śpią. Dokucza zimno. Choroba Ewuni trwała przeszło trzy miesiące, pod koniec jej, w lutym 1943 roku zakradają się do nas w nocy złodzieje przez taras i z jednego pokoju wynoszą wszystko, co było, oprócz mebli.

Ewa, młodsza córka państwa Kowalskich, podczas okupacji.

Na wiosnę 1943 roku w gazetach zaczęto codziennie drukować listy – wykazy „pomordowanych w ZSRR w lesie Katyńskim oficerów polskich”. Tak się boję! Pewnego kwietniowego dnia, gdy getto się pali, na liście tej zamieszczone jest nazwisko Olka – nr 2129. Staram się nie ugiąć pod tym ciosem, bo jestem potrzebna dzieciom, ale jak mogę żyć bez Niego? Jeszcze chwytam się iskierki nadziei.

Powstanie

W lecie 1944 roku Niemcy biorą ludzi do kopania rowów przeciwlotniczych, idę i ja. 1 sierpnia wybucha powstanie w Warszawie. Całą noc leje deszcz. Nad ranem wpada do nas 5 powstańców, ścigają ich Niemcy. Trzeba ich ukryć; zostają parę godzin u mnie (za to grozi śmierć). Ze schowaną bronią rozbiegają się pojedynczo. Jeden z nich, bardzo młody człowiek zostaje kilka dni, zamknięty w jednym pokoju – w tajemnicy; potem gdy obstrzał niemiecki ustał przekrada się do swoich. I nasi: Wiliam i Tadeusz walczą w powstaniu. Do domu przyjęłam kilka osób – uciekinierów ze zbombardowanych domów z innych dzielnic, jest nas 11 osób, wody już nie ma, zasypujemy okna do suteryn – tam będzie schron. Cenniejsze rzeczy, fotografie, pamiątki – zakopuję w dwóch walizkach w ogródku. 1 września wpada do mnie Kazik G., pułkownik AK, dawny kolega Olka i radzi, żeby nie ruszać się z domu, sytuacja jest zła dla powstańców, obiecuje pomoc.

Schodzimy do piwnic, zebrało się sporo ludzi. Dom chwieje się, sypie się gruz z sufitu, niewyobrażalny huk, nie wiem, gdzie jestem po każdym silniejszym wybuchu. Zbliżają się Niemcy. Wpadam do mieszkania: zabieram zimowe palto (do okrycia w nocy na parę dni!), trochę dokumentów i żywności, lekarstwa, garnek. Dzieci są spocone i półprzytomne z przerażenia. Jakiś mężczyzna chce zabrać mi Ewę na ręce (żeby siebie ratować). Niemcy wpadają do piwnicy z granatami w rękach: „Raus, raus, schnell!”. Wypędzają nas, zrywają zegarki, wyrywają cenniejsze rzeczy. Zaplątujemy się w pozrywane druty przewodów elektrycznych, zapadamy się w leje po pociskach. Nie poznajemy ulic, wszędzie dymy, pożary, jęki. Wpędzają nas na wysepkę w Forcie Czerniakowskim, tam Niemcy piją, grają i tańczą – bawią się. Robi się ciemno, zimno. Pewno tu nas czeka śmierć. Nie! Każą nam iść pod eskortą i razami kolb przez płonącą Warszawę całą noc prawie: przez Służew, Okęcie, Ochotę na Dworzec Zachodni. Ewa, biedactwo, zasypia idąc. Trzymamy ją obie z Hanią pod ręce, boję się, by nie zgubić dzieci. Wywożą nas do obozu w Pruszkowie – tu selekcja. Dzięki temu, że jestem z dziećmi nie rozdzielają nas, nie wywożą mnie do Niemiec. Pobyt w tym obozie – to jedno piekło!

Z Pruszkowa, w zabitych deskami bydlęcych wagonach, upchanych ludźmi na stojąco, wiozą nas w niewiadomym kierunku, głodnych, spragnionych i ledwo żywych. Tuż przed godziną policyjną każą wysiadać i iść, gdzie kto chce. Nie mamy dokąd! Śpimy w jakiejś stodole. Następnego dnia podjeżdżają wozy chłopskie i zabierają nas do pobliskiej wsi, Janowa Karwickiego koło Opoczna.

Przydzielają nas wraz z też wyrzuconą z Warszawy samotną, starsza panią Haliną do najbogatszego gospodarza na wsi. Śpimy na słomie nakryte paltami; w nocy chodzą po nas karaluchy, które odpędzam kawałkiem drewna. Jest coraz zimniej – żałują nam drewna na opał i wody. Mamy wszy ubraniowe i świerzb – pamiątki z obozu, które tępię i leczę po kryjomu, chodzę po lekarstwa 14 km do Opoczna. Na jedzenie chodzimy do innych gospodarzy – nie mamy odpowiedniego obuwia, tylko jakieś letnie sandałki. Pamiętam niewyobrażalne zimno i głód. Ewa dostaje zapalenia oskrzeli. Nocami wpadają partyzanci, a co gorsze Ukraińcy i Niemcy – boimy się bardzo. Nie wiemy nic o najbliższych, pozapominałam adresy; dochodzą wieści, że powstanie upadło, że Warszawa jest w gruzach, a resztę domów podpalają Niemcy.

Nie mam nic

Pod koniec listopada wyruszam z dziećmi i chorą towarzyszką niedoli panią Haliną do Warszawy – pieszo, potem kolejką z Nowego Miasta – podróż koszmarna, śnieg, tłumy szabrowników. Nikt nie chce nam dać schronienia nawet na parę godzin. Cudem znajdujemy nocleg w Służewcu u gospodarzy, znajomych brata. Dają nam jeść, poduszeczkę i półbuciki dla mnie, bo szłam już prawie boso. Idę pieszo do Wilanowa, by uzyskać od niemieckiego Komando zezwolenie na pójście do domu, na Sadybę. Śmieją się ze mnie i kpią, zabierają mi dowód osobisty – mam być odesłana do obozu! Z pomocą przychodzi mi ranny oficer austriacki, otrzymuję przepustkę na pójście do mojego mieszkania na Sadybie, nawet na konia i wóz do zabrania rzeczy, których jak Niemcy doskonale wiedzą już nie ma. Z trudem, po śniegu i mrozie, dostałyśmy się we dwie z p. Haliną na ulicę Goraszewską: dom spalony, moje ukryte w ogródku rzeczy zniknęły, nie mam domu, nie mam nic! Podobno przed podpaleniem domu Niemcy wywieźli wszystkie cenniejsze rzeczy – meble, obrazy. Muszę więc wracać do przydzielonego mi miejsca pobytu w Janowie.

Jeszcze cięższe stało się nasze życie. Zima, mróz, nie mamy obuwia i ciepłej odzieży, przez szpary w ścianach wieje, mamy przeziębione pęcherze. W Opocznie staram się zdobyć trochę wełny na czapeczki i rękawiczki, w przypadkowo kupionej „Gazecie Radomskiej” znajduję ogłoszenie mojego Ojca (tylko raz zamieszczone) poszukującego rodziny – z jego adresem w Radomiu. Co za szczęście! Trzeba jednak mieć pozwolenie na wysłanie karty do ojca.

Po jakimś czasie przyjeżdża do nas mój brat, to co zobaczył przechodzi jego najgorsze wyobrażenie. Wkrótce z największym wysiłkiem i narażeniem własnego życia organizuje nasze przewiezienie do Radomia, gdzie znalazł schronienie nasz Ojciec, też w bardzo trudnych warunkach. Było to 23 grudnia 1944 roku. W Warszawie trwały jeszcze walki. Dzięki staraniom brata zamieszkałyśmy w kuchni mieszkania na terenie rzeźni miejskiej, u dyrektora, której dostałam pracę jako opiekunka nowonarodzonego dziecka. Otrzymywałam za to obiady ze stołówki i coś do zjedzenia rano i wieczorem. Dostałam też dwa prześcieradła i parę butów, w których po wyreperowaniu chodziłyśmy na zmianę z Hanią. Po raz pierwszy od 4 miesięcy mogłyśmy położyć się do prawdziwego łóżka, już nieważne, że trzy do jednego. Było ciężko i dalej biednie. 13 stycznia Radom został oswobodzony. Działy się straszliwe sceny, kiedy żołdactwo wdarło się na teren rzeźni i rabowało wszystko, potem robili to niektórzy radomianie. Wkrótce trzeba było zwolnić kuchenkę i starać się o przydział jakiegoś „mieszkania”, trudności okropne. Otrzymałam wreszcie pokój w pięciopokojowym mieszkaniu i pracę kasjerki w cukierni. W pokoju: żelazna „koza”, prycza do spania od brata, pożyczony stół i stołek. W czasie południowej przerwy przynoszę dzieciom obiad z jakiejś stołówki i z niepokojem o nie biegnę znów do pracy, którą kończę o godzinie 21-ej. Dzieci zaczynają chodzić do szkoły.

Pamięć o Olku

Wiosną 1946 roku zaczęłam pracować w Warszawie. Dziewczynkami w Radomiu opiekowała się matka Olka, która wraz z jego siostrami wróciła z obozu niemieckiego w Ravensbrück – straciły również absolutnie wszystko. Rodzina odnajduje się, ale dwóch ciotecznych braci poległo w czasie działań wojennych i powstania. Szczególnie osierocone jesteśmy jednak my. Smutek i żal zaciążył nad naszym życiem.

W sierpniu 1946 roku dzięki pomocy brata otrzymuję kwaterunkowe małe mieszkanie (piec, bez łazienki) i mogę przywieźć dzieci do Warszawy. Powoli odbudowuję nasze życie, na zawsze jednak już okaleczone. Trauma wojenna, spowodowana w szczególności straszną śmiercią męża w Katyniu, wypędzeniem z domu i utratą całego naszego mienia naznaczyła trwale nasze życie.

Tablice upamiętniające Olka obok „moich”, które znajdują się w krużgankach kościoła św. Antoniego na ul. Senatorskiej i na ścianie „Golgota Wschodu” kościoła św. Karola Boromeusza na Powązkach, są także na terenie Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach (Olimpijczycy Polscy polegli i pomordowania w latach 1939 – 1945) oraz w Bazylice praskiej w Warszawie (Sportowcy Polscy Olimpijczycy zamordowani przez NKWD w Katyniu i Charkowie wiosną 1940).

Janina Kowalska z wnuczkiem, 1976 r.
Janina Kowalska z wnuczkiem, 1976 r.