Jan Klistała

Jan Klistała

Urodził się 9 czerwca 1911 r. w Sośnicy w powiecie zabrzańskim jako syn Franciszka i Anny z domu Bomba. Od roku 1917 uczył się w szkole podstawowej. Po jej ukończeniu uczęszczał do Państwowego Gimnazjum w Rybniku, ale z uwagi na ciężką sytuację materialną rodziców musiał zrezygnować z nauki w tej szkole po pierwszym półroczu. Od 1 października 1925 r. pracował w Parowozowni Głównej w Rybniku, gdzie uczył się ślusarstwa w warsztacie kolei państwowej. Był jednocześnie uczniem Szkoły Zawodowej-Dokształcającej w Rybniku. Od 1928 do 1943 r. pracował w PKP. W 1935 r. ożenił się z Heleną Żurek. Miał dwóch synów: Jerzego oraz Henryka. 11 lutego 1943 r. został aresztowany przez Gestapo. Zginął rozstrzelany w KL Auschwitz 25 czerwca 1943 r.

Wspomnienia

O ojcu Janie Klistale, członku ZWZ/AK w Rybniku, pisze jego syn Jerzy

W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. ojciec mój, wraz z innymi pracownikami parowozowni, otrzymał od zwierzchników polecenie wywiezienia z Rybnika kolumny kilkunastu parowozów, aby w przypadku wybuchu wojny nie dostały się w ręce okupanta. Transport zdążył dojechać tylko do Kielc, gdyż dalszą ewakuację uniemożliwiło wkroczenie wojsk niemieckich do Polski. Aby móc wrócić bez problemów do domu, ojciec otrzymał od Zarządu Miejskiego w Kielcach zaświadczenie z datą 13 września 1939 r. stwierdzające, że jest mieszkańcem Rybnika, skąd został ewakuowany i obecnie powraca do miejsca zamieszkania.

1935 r. Jan Kilstała – w pracy przy naprawie torów

Po powrocie przyjęty został do pracy jako ślusarz na kolei, gdzie z czasem otrzymał posadę maszynisty parowozu. Stanowisko to było postrzegane w środowisku kolejarskim jako elitarne, gdyż wymagało posiadania wykształcenia zawodowego o kierunku mechanicznym oraz ukończenia wielu specjalistycznych kursów. Umiejętności maszynisty nie kończyły się bowiem na prowadzeniu pociągu – musiał on także radzić sobie z mechanicznymi problemami obsługiwanej lokomotywy w wypadku awarii na trasie.

Środowisko kolejarzy było bardzo zżyte i solidarne. Przed wojną przy kolei działały liczne organizacje społeczne i zawodowe, w których pracownicy często spotykali się na zebraniach. Również niebezpieczeństwa towarzyszące pracy na kolei wpływały na specyficzną solidarność tej grupy zawodowej. W czasie okupacji owa więź zdawała egzamin, gdy trzeba było stawiać czynny opór najeźdźcy hitlerowskiemu. Działalność konspiracyjna i sabotażowa kolejarzy była wyjątkowo skuteczna i dotkliwa dla okupanta, o czym świadczą liczne dokumenty i raporty miejscowych władz okupacyjnych.

Ojciec mój już w pierwszych miesiącach 1940 r. bardzo aktywnie włączył się w działalność Związku Walki Zbrojnej – organizacji konspiracyjnej, którą kierował w Rybniku jego szwagier Stanisław Sobik. Otrzymał w tym czasie pracę na stanowisku pomocnika palacza parowozu, dzięki czemu miał możliwość przemieszczania się po okupowanym kraju. Czasem wyjeżdżał też za granicę – do Czech, Rosji, na Ukrainę (do Dniepropietrowska). Fakt ten wykorzystywał w swej działalności konspiracyjnej. Przewoził w parowozie szlakiem kolejowym materiały sabotażowe i broń. Wraz z Rupertem Urlą, wieloletnim kolegą i współpracownikiem z parowozowni, przeprowadzał akcje sabotażowe uszkadzając kolejowe łącza sygnalizacyjne, rozjazdy, szyny oraz inne urządzenia trakcyjne, które miały duże znaczenie dla sprawnej pracy kolei zarządzanej przez okupacyjne władze. Często też przewoził nielegalnie komendanta rybnickiego podokręgu ZWZ przez granicę do Krakowa lub do różnych miejscowości na Śląsku. Dzięki temu Sobik mógł kontaktować się w sprawach organizacyjnych z wyższym dowództwem, a także miał większe możliwości działania i zakładania nowych jednostek ZWZ poza Rybnikiem.

Zdrajca Zientek

W naszym mieszkaniu w rybnickiej dzielnicy „Maroko” odbywały się niektóre zebrania grup członkowskich ZWZ. Informację tę potwierdził Karol Miczajka, jeden z uczestników tych spotkań. Dodał też, iż w jednym z takich zebrań uczestniczył Jan Zientek – człowiek, przez którego Związek Walki Zbrojnej został zdekonspirowany. Na temat Jana Zientka można się obecnie dowiedzieć niewiele ponad to, że pracował jako kierownik parowozowni w Rybniku od około 1936 r. Był niskiego wzrostu, łysy, o dość krępej budowie ciała. Zachowało się zdjęcie wykonane z okazji Święta Kolejarza Polskiego w dniach 19-20 września 1936 r., na którym można rozpoznać Zientka na pierwszym planie.

Służba Ochrony Kolei

Zadziwiająca była jego aktywność w organizacjach pozazawodowych czy społecznych działających przy kolei. Wykorzystywał każdą okazję, żeby być zauważonym – jak na zdjęciu. Gdy rozpoczęła się okupacja Rybnika, Zientek bardzo zabiegał u Niemców o stanowisko naczelnika stacji w Rybniku i… został zastępcą naczelnika stacji. Czym przysłużył się Niemcom, że otrzymał tak intratną posadę? Po tylu latach trudno dociec prawdy. Manifestując polskość ukrywał prawdopodobnie swą prawdziwą orientację polityczną, będąc faktycznie od dawna współpracownikiem wywiadu niemieckiego. Można jedynie domniemywać, że otrzymanie tak wysokiego stanowiska było nagrodą za jego zaangażowanie przed wojną w działalność V Kolumny, a w okresie okupacji – za współpracę z Gestapo.

Niestety niewiele osób zastanawiało się na przykład nad tym, dlaczego Zientek, zatrudniony na tak poważnym stanowisku u Niemców, czynił przeróżne zabiegi, by bratać się z fizycznymi pracownikami kolei i namawiać ich do przeciwstawiania się okupantowi. Ojciec mój i Rupert Urla stali się ofiarami szczególnego zainteresowania Zientka. Spowodowane to było naszym bliskim sąsiedztwem. Mieszkaliśmy w uliczce Finkeweg (obecnie ul. Wieczorka, budynek nr 4), w tzw. kolonii kolejowej. Kawałek dalej mieszkał Urla z rodziną, zaś naprzeciw niego – Jan Zientek.

W 1941 r. zostaliśmy dwa lub trzy razy zaproszeni do mieszkania Zientka. Gospodarz okazywał mojej mamie i ojcu ostentacyjną uprzejmość, natomiast jego żona była osobą bardzo oschłą. Pamiętam z tych wizyt, że pierwszy raz zobaczyłem wyświetlanie niemego filmu, czyli czarno białe ruchome sceny widoczne na czymś, co nazywano ekranem. Wyświetlana była jakaś niemiecka kronika filmowa. Nie wnikałem w to, dlaczego taki rodzaj filmu był pokazywany, i czy tylko taki film był do zdobycia. Dla mnie – dziecka – istotna była możliwość obejrzenia ruchomych scen filmowych – dopiero po kilku latach mogłem oglądać projekcje w prawdziwym kinie.

Zientek był inicjatorem koleżeńskich spotkań przy grze w karty z ojcem i Urlą. Spotykali się wieczorami, przemiennie u niego i u Urli, czasem grywali także w naszym mieszkaniu. Zamiast jednak koncentrować się nad rozdanymi kartami, Zientek sprowadzał rozmowę na tematy polityczne. Dyskutowano niemal wyłącznie o ruchu oporu, o konieczności podejmowania działań przeciwko okupantowi. Zientek wiedział, że ojciec należy do ZWZ, więc okazywał mu większą przychylność i zainteresowanie aniżeli Urli, który ukrywał przed nim swą przynależność do ruchu oporu. Rupert Urla był człowiekiem bardzo ostrożnym i wręcz do przesady nieufnym wobec Zientka. Wielokrotnie ostrzegał ojca przed nim, ale ten uznawał manifestowany przez Zientka zapał do walki z okupantem za szczery i nie traktował ostrzeżeń Urli z należytą powagą. Niestety nie tylko ojciec popełnił ten błąd. Również kierownictwo ZWZ łudziło się, że Zientek, jako urzędnik tak wysokich struktur niemieckiego kierownictwa kolei, udostępniał będzie organizacji tajne informacje o wojskowych transportach kolejowych.

Przeglądając dostępne publikacje o wydarzeniach z okresu okupacji w rybnickiem, niestety nie znalazłem zbyt wielu informacji o Janie Zientku. Bardzo cenne jest więc to, co na jego temat powiedział mi Rupert Urla. W rozmowie, którą z nim przeprowadziłem, uzasadniał swą podejrzliwość wobec Zientka. Od 1941 do początku 1942 r. Zientek nie miał jeszcze możliwości ustalenia, kto jest członkiem organizacji, a kto nie. Zadziwiająca była jego nadgorliwość – pragnął wymusić na Urli „w imię patriotycznego obowiązku” wstąpienie w szeregi ZWZ. Agitację tę przeprowadzał bardzo nachalnie – samemu nie będąc jeszcze członkiem organizacji! Gdy natomiast nie pomagała prowadzona przez kilkanaście karcianych wieczorów perswazja, Zientek straszył Urlę, że przyjdą „pewni ludzie” i unieszkodliwią go, gdyż wie o organizacji zbyt dużo, a wzbrania się zostać jej członkiem.

Gdy Zientek został na początku 1942 r. członkiem ZWZ/AK, wykazywał niemal zdwojoną aktywność w działaniu. Nawiązywał kontakty z szerokim gronem szeregowych członków organizacji, czynił również zabiegi, żeby być jak najbliżej kierownictwa. Poddając analizie tamte wydarzenia nie można uniknąć refleksji czy wręcz pretensji do kierownictwa ZWZ/AK, że przy tak daleko posuniętej ostrożności w konspiracyjnej działalności dowództwo było tak łatwowierne wobec osoby nadmiernie manifestującej zaangażowanie w walkę z okupantem. Jak mogło nie wzbudzać podejrzeń to, że regularnie i bez trudności dostarczał broń oraz materiały wybuchowe? Podobno dochodziło też do sytuacji, w których Zientek usiłował wpływać na zmiany niektórych decyzji Stanisława Sobika. Ten cieszył się jednak w organizacji tak wielkim autorytetem, że Zientek nie mógł liczyć na czyjekolwiek poparcie.

W połowie stycznia 1943 r. Urla uzyskał jednoznaczny dowód potwierdzający jego podejrzenia wobec Zientka. Urla szedł w jakiejś sprawie do centrum Rybnika, kiedy na ulicy Zebrzydowickiej usłyszał za sobą nawoływanie w języku polskim: „Rupert, zaczekaj!”. Poznał głos Zientka, więc udawał, że nie słyszy. Gdy jednak wołanie stawało się coraz bardziej natarczywe, przystanął i odwrócił się. Zientek podbiegł dość ociężale. Urla skarcił go natychmiast za to, że tak prowokacyjnie wołał go i głośno mówił po polsku, gdyż znane były skutki podobnej manifestacji polskości. Zientek żartował z tych wymówek, ale po chwili ulegle ściszył głos i przyłączył się do Urli, by iść dalej z nim. Towarzystwo to było dla Urli kłopotliwe, dlatego rozmyślał, jak uwolnić się od natręta. Gdy doszli do rynku, pod pretekstem odwiedzenia znajomego, wszedł w najbliższą bramę, tuż za apteką Byśka. Po odczekaniu kilku minut wyszedł z tego przypadkowego ukrycia i zauważył, że Zientek wracał ulicą Raciborską w kierunku rozwidlenia z Zebrzydowicką. Urla, wiedziony złym przeczuciem, poszedł za nim. Jego podejrzenia okazały się słuszne – Zientek skręcił przy rozwidleniu w prawo, w ulicę św. Józefa, po czym wszedł do mieszczącego się tam budynku Gestapo. Kolejne ostrzeżenia ojca i innych członków ZWZ były niestety spóźnione. Zdrajca penetrował struktury ZWZ/AK od dłuższego czasu, dzięki czemu Gestapo miało już szczegółowe informacje o działalności organizacji oraz listę jej najaktywniejszych członków.

Ostatni pocałunek

Wrócę jeszcze w paru zdaniach do wydarzeń, jakie miały miejsce od jesieni 1942 do stycznia 1943 roku, kiedy to zaczęło się dziać coś niedobrego w organizacji ZWZ/AK. Jesienią 1942 roku wujek Staszek, czyli Stanisław Sobik, często przychodził do nas na parę godzin i prowadził jakieś „tajemnicze” rozmowy z ojcem. Był człowiekiem bardzo opanowanym, ale w tym okresie widać było w jego zachowaniu wyjątkowe roztargnienie i podenerwowanie. Dopiero niedawno skojarzyłem je z faktem, że we wrześniu 1942 r. aresztowano Stefanię i Andrzeja Kaszubów, aktywnych działaczy ZWZ. Wujek przyjeżdżał wtedy zwykle po południu, na charakterystycznym rowerze – tzw. balonówce pomalowanej w brązowo-szare paski. Od czasu do czasu przychodzili do nas także inni mężczyźni, którzy natychmiast byli wprowadzani przez ojca do sypialni, w której prowadzili długie, czasem nawet kilkugodzinne rozmowy. Z początkiem 1943 roku zapanowała i u nas w domu jakaś nerwowa atmosfera, a do moich uszu dochodziły coraz częściej ostrzeżenia mamy kierowane do ojca: „Janek, mówię ci, że to się źle skończy”. Ojciec jednak uspakajał mamę. Mówił, że wie, co robi, i zapewniał, że wszystko się ułoży. Niestety, nie ułożyło się! 11 lutego dwaj rybniccy gestapowcy, Mańka i Sopala, pojechali do parowozowni, aby aresztować ojca, gdy wróci z trasy. Ojciec przyjechał około 20.30 i wszedł do pokoju maszynistów. Gestapowcy skuli mu ręce kajdankami i przewieźli do swojej siedziby przy ul. św. Józefa w Rybniku.

Tego samego dnia około 22 spaliśmy już z bratem, gdy przyszli do naszego mieszkania dwaj mężczyźni w charakterystycznych skórzanych płaszczach i w ciemnych kapeluszach o małych rondach. Po krótkiej rozmowie z mamą w kuchni, weszli do sypialni, w której spaliśmy, i zaczęli ją przeszukiwać. Brat miał zaledwie dwa lata i nie rozumiał, co się działo. Ja natomiast byłem już w stanie kojarzyć pewne wydarzenia, więc zdawałem sobie sprawę z tego, że nie są to odwiedziny przyjaznych nam ludzi. Ich zachowanie było dla mnie olbrzymim szokiem. Zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Z szafy i szuflad wyrzucili wszystko na podłogę. Zaglądali za meble, na szafę, a nawet do paleniska i do popielnika pieca kaflowego stojącego w sypialni. Po kilku minutach bezskutecznych poszukiwań jeden z mężczyzn podszedł do mnie i zapytał, gdzie ojciec schował broń. Nie uzyskawszy odpowiedzi uderzył mnie otwartą dłonią w głowę. Mama, która dotychczas stała bezradna przy drzwiach pokoju i płacząc powtarzała w kółko: „Nie ma w domu broni – mąż nie miał żadnej broni”, po tym uderzeniu zareagowała gwałtownie. Doskoczyła do mężczyzny z bardzo groźnym wyrazem twarzy, na co ten zreflektował się i odszedł w miejsce przy drzwiach, które mama dopiero co opuściła. Po chwili także drugi mężczyzna zaprzestał przeszukiwania pokoju. Kiedy ci wieczorni a nieproszeni „goście” wyszli z budynku, mama rozpłakała się, przytuliła brata i mnie do siebie, a po chwili powiedziała przez łzy: „To byli gestapowcy, którzy aresztowali tatusia”. To właśnie Sopala i Mańka, dwaj znani rybniccy funkcjonariusze Gestapo, byli u nas na wieczornej rewizji. Ilekroć w późniejszych latach mama wspominała to wydarzenie, dodawała za każdym razem, że odnosiła wrażenie, jakby Mańka jej współczuł i był człowiekiem bardziej wrażliwym od grubiańskiego Sopali, który mnie uderzył.

Kiedy dwa dni później aresztowanych wyprowadzano z budynku Gestapo, wśród bliskich i krewnych więźniów stojących za kordonem, była także moja mama. Zauważyła, że twarz ojca była bardzo zabrudzona, posiniaczona i zakrwawiona. Ojciec także dostrzegł mamę, ale mogli jedynie przez chwilę popatrzeć na siebie. Dużym wysiłkiem uniósł związane w nadgarstkach ręce, dotknął końcami palców swoich ust i przesłał mamie symboliczny pocałunek. Był to ostatni gest, jaki mógł mamie przekazać – widzieli się po raz ostatni…

W niedzielę 14 lutego około 21 w korytarzu naszego budynku mama usłyszała podejrzane szmery. Gdy raptownie otworzyła drzwi, zobaczyła zaskoczonego Zientka. Na pytanie, co tu robi, odpowiedział zupełnie zmieszany, że przyszedł się zorientować, czy wiadomo coś o Janku. Mama nie była w stanie ukryć wzburzenia z powodu jego cynizmu. Energicznym ruchem ręki wskazała drzwi wyjściowe i powiedziała: „Pan dobrze wie, co się stało z mężem i przez kogo został aresztowany!”. W przypływie złości dopowiedziała jeszcze: „Jest pan wyjątkowym nikczemnikiem!”. Zientek wyszedł. Od tego czasu nikt już nie widział go w Rybniku.

* * *

Po przyjeździe do KL Auschwitz, jak wynika z relacji Józefa Sobika, aresztowani musieli czekać przy głównej bramie obozu na załatwienie formalności związanych z wprowadzeniem ich do obozu. Zapewne z przerażeniem przyglądali się temu, co ich otaczało. Solidne słupy cementowe wyznaczały teren obozu. Za bramą stały podłużne, jednopiętrowe budynki z czerwonej cegły. Odgrodzone były od „reszty świata” podwójnym, około dwumetrowym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Dalej był trzymetrowej szerokości pas neutralny wysypany żwirem oraz drugie ogrodzenie z drutu kolczastego. Łatwo było się domyślić, że rozciągniętymi między słupami i podwieszonymi na izolatorach drutami kolczastymi płynął prąd. Przed zewnętrzną częścią ogrodzenia sterczały około metrowej wysokości słupki. Na przymocowanych do nich drewnianych tabliczkach widniało ostrzeżenie: „HALT – STÓJ” oraz czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami. W pewnej odległości od siebie usytuowane były wieże wartownicze, z których – z wysokości około 5 metrów – obserwowali wszystko uzbrojeni w karabiny wartownicy. Mieli oni stamtąd szerokie pole widzenia obejmujące zarówno ogrodzenie, jak i teren wewnątrz obozu. Na wieżach umieszczone były także wielkie reflektory oświetlające obóz wieczorem i w nocy. Tyle zdążyli zaobserwować podczas oczekiwania przy bramie. O funkcjonowaniu tej „fabryki śmierci” mieli się przekonać już niedługo – po przekroczeniu obozowej bramy…

Grupa aresztowanych zaprowadzona została na blok nr 2. Ojciec przebywał tam sześć tygodni – od 13 lutego do 31 marca 1943 r. W tym okresie, podobnie jak inni więźniowie, wzywany był co kilka dni na przesłuchania. Był na cenzurowanym u Niemców, gdyż w 1939 r. wraz z innymi maszynistami wywiózł parowozy z Rybnika do Kielc. O akcjach sabotażowych na kolei na pewno rozmawiał z Zientkiem, ten zaś przekazał te informacje gestapowcom. Kolejną obciążającą go sprawą była przynależność do ZWZ/AK, czego także nie ukrywał przed zdrajcą.

Z relacji Józefa Sobika wiadomo tylko, że ojciec mój miał plecy czarne od bicia. Sobik widział to, gdy grupowo zaprowadzono ich do zbiorowej kąpieli pod prysznicami. Aby jednak dać Czytelnikowi pojęcie o cierpieniach, jakim poddawani byli przesłuchiwani więźniowie, przytoczę fragment wspomnień wyjątkowo wiarygodnego świadka takich przesłuchań, Pery’ego Broada, wartownika z Auschwitz: „W odległości metra od siebie ustawione były dwa stoły. Delikwentowi kazano usiąść na podłodze i złożyć dłonie na skurczonych kolanach. Wówczas ręce zakuwano w kajdany. Następnie wsuwano między łokcie a kolana więźnia masywny drążek, którego końce umieszczano na obu stołach. Skrępowany kołysał się teraz bezradnie między stołami głową w dół. Rozpoczynało się bicie bykowcem po pośladkach i w gołe stopy. Uderzenia były tak mocne, że dręczony wykonywał niemal całe obroty. Każdorazowo, gdy pośladki znajdowały się w odpowiedniej pozycji, padał cios, wykonywany z całą siłą. Gdy krzyki więźnia stawały się zbyt przeraźliwe, sadystyczny gestapowiec nakładał mu maskę gazową. Teraz słychać było tylko owe zduszone jęki. Od czasu do czasu zdejmowano katowanemu maskę i pytano, czy będzie wreszcie zeznawał. Po upływie około 15 minut zamierały konwulsyjne ruchy dręczonego. Nie mógł już mówić; gdy znów zdjęto maskę i wezwano do złożenia zeznań, tylko słabo potrząsnął głową. Jego spodnie zabarwiły się na czerwono, a krew kapała na podłogę. Wreszcie głowa zwisła mu martwo, zemdlał”.

W ten sposób przesłuchiwany był m.in. mój ojciec i Józef Sobik. Najczęściej stosowaną formą znęcania się nad przesłuchiwanym było bicie lub kopanie. Inne metody wymuszania zeznań to przysiady z ciężarami trzymanymi w rękach nad głową, słynny kozioł, czy wlewanie wody przez nos do płuc, w wyniku czego przesłuchiwany dusił się i tracił przytomność. Nagminne było także wbijanie szpilek pod paznokcie, wyrywanie paznokci i inne wymyślne tortury. Ich rodzaj ustalali przesłuchujący lub asystujący przy przesłuchaniu pomocnicy z obozowej jednostki SS. Po zakończeniu śledztwa więzień otrzymywał do przeczytania i podpisania końcowe protokoły przesłuchań, które wysyłano następnie do Berlina, gdzie specjalna komisja analizowała je i decydowała o dalszym losie aresztowanej osoby.

O charakterze przestępstwa, za które więzień był skazany, informował naszyty na pasiaku trójkąt – tzw. winkiel. Informacje takie były cenne dla nowo przyjętego więźnia, gdyż dzięki temu wiedział, kim jest współwięzień i jak należy zachowywać się wobec niego. Uczył się, co robić, by życie w obozie było mniej uciążliwe – dla niego i grupy, do której należał. Ojciec mój miał trójkąt koloru czerwonego. Oto informacje na temat tej kategorii więźniów z książki „Auschwitz. Nazistowski obóz śmierci”: „Czerwonym trójkątem oznaczano więźniów politycznych, wobec których zastosowano „areszt ochronny” (Schutzhaft), i stąd powstało używane w obozowych aktach określenie „uwięziony ochronnie” (Schutzhäftling). Do 1942 roku była to najliczniej reprezentowana kategoria więźniów KL Auschwitz, wśród których przeważali więźniowie Polacy aresztowani za rzeczywistą antyhitlerowską działalność (członkowie organizacji ruchu oporu) lub aresztowani w różnych akcjach represyjnych. Do tej kategorii zaliczano także więźniów Polaków aresztowanych na przykład w 1940 roku na ulicach Warszawy, którym w ogóle nie udowodniono – i nie starano się nawet udowodnić – antyniemieckiej działalności”.

Czasem przy przydziale pracy uwzględniany był zawód, jaki więzień wykonywał zanim dostał się do obozu. Tak też było w przypadku mojego ojca, który został przekazany na blok 15a i zatrudniony w obozowym warsztacie jako ślusarz. Kilka ważnych informacji na temat tego bloku i komanda otrzymałem od Stanisława Dzienia, który tam właśnie przebywał i pracował od jesieni 1942 r. do sierpnia 1944 r. Pomimo pokazanego mu zdjęcia niestety nie przypomniał sobie mojego ojca, jednak z dokumentów wynika, że od marca do czerwca 1943 r. pracowali razem. Fakt ten ma dla mnie szczególne znaczenie. Od Stanisława Dzienia dowiedziałem się, iż na parterze bloku nr 15 przebywali więźniowie z obsługi krematorium (Sonderkommando), którzy – jak wspominał Dzień – ze względu na specyfikę swej pracy zachowywali się jak ludzie chorzy psychicznie. Rotacja tej grupy była bardzo duża. W krótkich odstępach czasu pracowników komanda wysyłano do likwidacji w komorach gazowych, po czym zastępowano ich nową grupą. Na parterze tego bloku zakwaterowani byli także młodzi i bardzo sprawni fizycznie członkowie obozowej jednostki straży pożarnej. Musieli nieustannie wykonywać ćwiczenia sprawnościowe, ale traktowani byli przez Niemców lepiej niż inni więźniowie – otrzymywali lepsze ubrania i jedzenie. Jak mówił Stanisław Dzień, warunki pracy w tym komandzie były lepsze niż w innych. Warsztat usytuowany był przy kompleksie budynków gospodarczych, naprzeciw bramy głównej. Wykonywano tam wszystkie prace ślusarskie i mechaniczne. Czasem więźniowie wychodzili też poza jego teren. Wartownicy i funkcyjni pilnujący więźniów w warsztacie nie byli brutalni i doceniali fachowość swoich podopiecznych.

Rodzina Klistałów

Ojciec zdążył wysłać z obozu tylko trzy listy do mamy i jeden do swoich rodziców. Przetłumaczone listy zdecydowałem się opublikować, gdyż ujawniają charakter, tęsknotę, miłość – męża i ojca.

* * *

Auschwitz, dnia 9.05.1943 r.

„Najukochańsi Żono i Dzieci!

Pozdrawiam Was i powiadamiam, że jestem zdrowy. Czas płynie mi tu szybko i myślę stale o Was. Pracuję w swoim zawodzie. Co u Was słychać Henieczku i Jurku? Czy jesteście zdrowi? Paczki mogę dostawać bez ograniczeń, do 3 kg. Jeżeli ukochana Heluś nie możesz posłać paczki, idź do moich rodziców albo do Agnieszki. Może być wszystko do jedzenia, ale żadnych napojów, alkoholi, ubrań. Cebulę lub czosnek możesz przysłać. Tytoń albo papierosy również. Mamy tu kantynę, w której wszystko można kupić, jeśli się ma pieniądze. Otrzymać mogę do 40 marek miesięcznie. Jeśli kochana Heluś wysyłać będziesz paczkę, musisz do niej włożyć zgodnie z przepisami spis zawartości w dwóch egzemplarzach. Napisz mi wkrótce, co jest z mieszkaniem i co nowego? Czy wszyscy są jeszcze w domu? Heluś, czy otrzymałaś moją torbę, zegarek i pieniądze w portfelu. Poza tym nic nowego, ucałowania i pozdrowienia dla Was i dla rodziców. Mogę pisać tylko raz w miesiącu. Myślcie o mnie.

Z Bogiem Janek. Napiszcie wkrótce”.

* * *

Auschwitz, dnia 30.05.1943 r.

„Kochana Żono i Dzieci!

Piszę do Was po raz drugi. Kochana Helu i dzieci, podaję wam do wiadomości, że jestem zdrowy i otrzymałem Wasz serdeczny list. Każde słowo sprawiło mi wielką radość, ale za mało o sobie napisaliście. Wszystkie pięć paczek otrzymałem, za co jestem Tobie, kochana Helu, i moim rodzicom bardzo wdzięczny. Proszę Cię, kochana Helu, nie posyłaj mi za dużo i nie oszczędzaj na sobie i dzieciach. Wy przecież też niewiele macie, a ja nie potrzebuję tak dużo jak dzieci. Łyżki ani lufki nie potrzebuję. Pieniędzy mi nie posyłajcie, dopóki Wam nie napiszę. Cieszę się, że możemy teraz pisać dwa razy w miesiącu, tak samo Wy. Cieszę się, że Jurek jest pilny – czy ma jeszcze ten mały modlitewnik? Ciekaw jestem, jak teraz wyglądacie. Za zegarkiem i innymi rzeczami nie chodź. Czy rower jest w domu? Co słychać w domu u rodziców, czy Agnieszka jest zdrowa? Oczekuję listu od Was z dużą tęsknotą. Pozdrowienia dla wszystkich, a Ciebie ukochana i Was dzieci całuję i życzę zdrowia. Z Bogiem Janek”.

* * *

Auschwitz, dnia 20.06.1943 r.

„Kochana Heluś, Jerzy i Henieczku!

Pozdrawiam w Bogu! Trzeci raz posyłam Wam najserdeczniejsze pozdrowienia z obozu. Jestem zdrowy i mam nadzieję, że Wy również. Dziękuję Ci, kochana Helu, i rodzicom za paczki, które doszły do mnie w najlepszym porządku. Przede wszystkim dziękuję za ciasto. Kochana Heluś, nie posyłaj mi tak dużo chleba. Jedzcie więcej – Ty i dzieci. Ja mam chleba na razie dosyć. Czas płynie mi tu bardzo szybko. Pytasz, kochana żono, czy o Was myślę? Każdego dnia myślę o czasie, który przeżyliśmy razem. Bardzo za Wami tęsknię. Kochana Helu, piszesz mi tak mało. Drugi list dostałem 2 czerwca. Sprawił mi wiele radości. Piszesz, że Henieczek jest taki pojętny. A Jerzy – musi być już duży? Ucałuj ode mnie obydwie moje ukochane pociechy. Pytasz, czy chciałbym jeszcze coś specjalnego. Nie, nie potrzebuję niczego. Czy Waldek jest już w domu? A Rafał i Franciszek, czy u nich się nic nie zmieniło i czy wszyscy w domu są zdrowi? Pozdrowienia i ucałowania dla Was wszystkich. Napiszcie wkrótce. Z Bogiem – Twój Janek”.

Wzrusza mnie, co w listach tych zapisane jest między wierszami, jakimi informacjami więźniowie chcieli się podzielić z najbliższymi, a co napisać mogli. Wzrusza bezradność w dobieraniu słów, staranie, aby na paru linijkach arkusza listowego przekazać jak najwięcej własnych odczuć, a równocześnie, by – bez zastrzeżeń – list „przepuściła” obozowa cenzura. Na napisanie listu musieli czekać co najmniej dwa tygodnie.

Ojciec – pisząc do mamy, aby nie posyłała mu paczek kosztem naszego ograniczania się – miał niestety świadomość, że po jego aresztowaniu zostaliśmy bez środków do życia. Rodzice mamy odmówili przyjęcia volkslisty, więc nie tylko znajdowali się w ciężkiej sytuacji materialnej, lecz także groziło im wysiedlenie. Dziadek ukrywał przed hitlerowcami fakt, iż był żołnierzem gen. Hallera, ale w każdej chwili mogła wyjść na jaw jego przeszłość wojskowa. W pierwszej kolejności z pomocą materialną przyszła mamie rodzina ojca. Znacznie poważniejsze wsparcie otrzymywaliśmy od komórek charytatywnych ZWZ/AK. Często w kościele podczas niedzielnego nabożeństwa nieznajoma osoba podchodziła do mamy i wsuwała jej w rękę jakieś zawiniątko. Po jego rozpakowaniu w domu okazywało się, że były w nim pieniądze, kartki żywnościowe i odzieżowe. Cały ciężar opieki nad nami, dziadkami i dziećmi ciotki Zofii spadł na moją mamę. Starała się również pomagać bliskim uwięzionym w KL Auschwitz. Wysyłanie paczek do obozu nie było jednak prostą sprawą. Niemcy bardzo interesowali się przypadkami, gdy osoba niepracująca i nieotrzymująca pomocy od okupanta wysyłała często paczki do obozu. Aby nie narażać się władzom okupacyjnym, mama prosiła znajomych, zaufanych Niemców, żeby to oni byli nadawcami przesyłek do naszych bliskich w obozie.

Olbrzymią pomoc w zdobywaniu żywności okazała siostra babci mieszkająca w wiosce Dobrzyca w poznańskiem. Mama zaopatrywała się u niej w różne produkty spożywcze, m. in. mąkę „kombinowaną” z niemieckiego młyna zbożowego mięso z nielegalnego uboju, jaja, itp. Ojciec mamy był człowiekiem bardzo schorowanym, więc mama musiała sama przewozić ciężkie walizki wypełnione cennymi produktami spożywczymi. Wiele przy tym ryzykowała, gdyż obowiązywał wtedy zakaz przewożenia żywności, a na prawie 300-kilometrowej trasie w każdej chwili mogła zostać zrewidowana.

Takie były warunki naszej egzystencji w okresie okupacji – pod każdym względem ciężkie i anormalne. Stąd skrupuły ojca oraz – z drugiej strony – ogromne zaangażowanie mamy, aby tylu osobom zabezpieczyć jako taki byt, częstokroć przy narażaniu własnego życia.

Rupertowi Urli udało się przeżyć oświęcimski obóz i wrócić do rodziny, do Rybnika. Aresztowano go w domu – w nocy z 12 na 13 lutego 1943 r. Zientek nie był w stanie dostarczyć gestapowcom poważniejszych dowodów jego winy, gdyż Urla – jak już wspomniałem – ukrywał przed nim swoją przynależność do organizacji. Jedynym więc zarzutem wobec niego było to, że pracował razem z moim ojcem i był uczestnikiem rozmów o ruchu oporu prowadzonych przy grze w karty. Przesłuchania Urli trwały zatem dość krótko i na pobyt w obozie przekazany został wcześniej niż inni. Otrzymał numer obozowy 112780. Po okresie kwarantanny dostał się do komanda gospodarczego, w którym zajmował się przewozem produktów spożywczych „z zewnątrz” do obozu. W pracy tej powoził zaprzęgiem konnym pod nadzorem wartownika. Jak wspominał, miał znośne warunki bytu w obozie i możliwość dożywiania się – „organizowania” sobie jedzenia. Takie możliwości stawały się dla nielicznych większą gwarancją przeżycia w obozie. W innych przypadkach więźniowie skazani byli na łaskę obozowej kuchni i przydzielanych przez funkcyjnych porcji jedzenia. Urla spotykał się z moim ojcem, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Opowiadał mi: „…spotykaliśmy się niejednokrotnie z Jankiem i staraliśmy się znaleźć bezpieczne miejsce na rozmowę, gdyż spotkania podpadające funkcyjnym narażały więźniów na kopniaki i bicie pod byle pretekstem, także pod pretekstem spiskowania!”. W jego opowiadaniach były także wzruszające wątki: „…często popłakaliśmy w jakimś kącie nad swoją dolą i przy wspomnieniach o naszych rodzinach”. Urla mówił mi, że ojciec – podobnie jak Stanisław Sobik – spodziewał się najwyższego wymiaru kary i nie taił przed nim swych przeczuć. Przez cały czas pobytu w obozie ojciec ukrywał – wbrew surowym zarządzeniom – obrączkę ślubną. Była ona dla niego symbolem szczęśliwego związku małżeńskiego. Parę razy proponował Urli, aby wziął tę obrączkę i po wyjściu z obozu oddał ją mamie. Urla jednak bał się przyjęcia „niebezpiecznego” przedmiotu, a poza tym chciał podnieść ojca na duchu – przekonywał go, że wyjdzie na wolność i osobiście pokaże ją mamie.

Ostatni list, który ojciec napisał do nas z obozu, nosił datę 20 czerwca 1943 r. Cztery dni później – w święto Bożego Ciała – otrzymał po wieczornym apelu polecenie od blokowego, aby się zgłosił do „Schreibstuby”. Stamtąd przekazany został wraz z innymi więźniami na blok nr 11. 25 czerwca 1943 r. parę minut przed godziną piętnastą wezwano ich przed policyjny sąd doraźny, któremu przewodniczył „pan życia i śmierci Górnego Śląska”, SS-Obersturmbannführer Rudolf Mildner. Pery Broad w cytowanym już wcześniej pamiętniku wspomina: „Ten człowiek był jednym z najbardziej żądnych krwi rzeźników, jacy istnieli w Trzeciej Rzeszy. Już sam jego wygląd zewnętrzny reprezentował typ despoty. Zwraca zwłaszcza uwagę potężna czaszka i para lodowato-zimnych, okrutnych, taksujących oczu. Kierował placówką tajnej policji w Katowicach i był przewodniczącym sądu doraźnego”.

Jedno z pomieszczeń parteru przygotowane było dla posiedzeń sądu. Ustawiony był tam podłużny stół, za którym siedzieli funkcjonariusze SS. Na środku, na krześle o wyższym niż inne oparciu, siedział sam Mildner. Na stole przed esesmanami leżały dokumenty. Sekretarz kryminalny Kauz z Gestapo w Katowicach, podawał Mildnerowi akta z wcześniej ustalonym wyrokiem dotyczącym danego osądzanego. Kauz wywoływał też numer więźnia, który miał wejść do pomieszczenia na rozprawę. Wychudzona postać, na chwiejących się nogach, musiała stać na baczność przed tym krwiożerczym trybunałem. Mildner z wyjątkowo butną i zarozumiałą miną patrzył z wyższością na skazańca. Szczególną satysfakcję sprawiało mu odczytywanie wyroków: „W wyniku dochodzeń policji państwowej… policyjny sąd doraźny placówki Tajnej Policji Państwowej w Katowicach skazuje więźnia na śmierć!”. Z zadowoleniem patrzył na przerażenie, jakie wzbudzał tym u skazańców.

Kiedy ojciec wszedł do pomieszczenia, odczytano mu wyrok wydany w Berlinie. To samo usłyszała większość wezwanych tego dnia przed sąd więźniów. Następnie skazańcy przeszli do męskiej umywalni, gdzie musieli rozebrać się do naga i ustawić w kolejkę do wyjścia na dziedziniec bloku jedenastego. Tam dokonywano egzekucji… Stale przebywający na bloku nr 11 więzień funkcyjny brał pod rękę jednego lub dwóch skazanych i wyprowadzał ich pod Ścianę Straceń zbudowaną z czarnych płyt izolacyjnych. Funkcyjny ustawiał więźniów twarzą do ściany. Esesman przytknął mojemu ojcu w okolicę potylicy lufę karabinka małokalibrowego i oddał strzał.

Zgodnie z praktyką stosowaną przez władze obozowe rodzinom uśmierconych przesyłano zawiadomienie o zgonie danego więźnia. Powiadomienie, jakie mama otrzymała z datą 26 czerwca 1943 r., zawierało informację, że Johann Klistalla dnia 25 czerwca 1943 r. o godzinie 15 zmarł na „nagły atak serca”, co stwierdził swoim podpisem lekarz obozowy. Informowano też o możliwości otrzymania popiołu ze spalonych zwłok, co było okrutną drwiną z krewnych ofiar. Przy tak masowym spalaniu zwłok – nawet przy niemieckiej skrupulatności – rodzina na pewno nie otrzymywała prochów swojego zmarłego. Urla dowiedział się o śmierci mojego ojca od dwóch współwięźniów, którzy obsługiwali krematorium. 26 czerwca po powrocie z pracy na nocnej zmianie powiadomili go: „Dzisiaj w nocy spaliliśmy ciało twojego kolegi, tego wysokiego Janka”.

Dla mnie bardzo symboliczny jest zbieg okoliczności, że ojciec i wujek Stanisław Sobik tego samego dnia, o tej samej godzinie, przy tym samym ołtarzu brali ślub z dwoma siostrami i obydwaj zginęli tego samego dnia, w tym samym miejscu i niemal w tym samym czasie…

Jan Klistała

„Odwiedzam Oświęcim–Muzeum przynajmniej raz w roku. Od bramy głównej ogarnia mnie narastające uczucie smutku i pokory wobec nieszczęść i tragedii ludzkich, jakie miały miejsce w obozie. Staram się wczuć w los jednego z tych, którzy tyle tutaj wycierpieli.

Przechodzę zawsze między blokami 14 i 15. To w bloku 15a przebywał mój ojciec po przekazaniu go do obozu. Stąd pisał do nas listy, tutaj rozmyślał o nas. Kieruję się następnie do bloku nr 2, od którego – tak jak ojciec – tylu więźniów zaczynało swoją golgotę w KL Auschwitz. Od tak dawna blok ten wypełniony jest przeraźliwą ciszą – stoi pusty, a ja mimo to słyszę wrzaski oprawców z SS i krzyki katowanych więźniów. Kawałek dalej, za krematorium, pozostały fundamenty po drewnianym baraku, w którym poddawano ich brutalnym torturom podczas przesłuchań. Przystaję na chwilę przy bloku nr 24, gdzie mieściła się „Schreibstuba”, po czym opuszczam wzrok i skręcając w prawo podążam w kierunku bloku 11. To była ich ostatnia droga…

Jak to jest, kiedy idzie się w przekonaniu, że śmierć jest tak nieuchronna? Czy bezsilność wobec wydanego wyroku powoduje zwątpienie w Opatrzność Bożą, czy też umacnia wiarę i nadzieję, że tamten świat, po drugiej stronie, będzie lepszy, uczciwszy, sprawiedliwszy?

Przez otwartą na oścież wielką żelazną bramę wchodzę na dziedziniec bloku 11 – pod Ścianę Straceń. Składane są tu niezliczone wiązanki kwiatów, palą się znicze, odmawiane są żarliwe modlitwy za dusze zakatowanych. Wierzę, że prośba: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie” – została spełniona, że każdy z Nich spoczywa w Swoim Bogu! Otrząsam się z napływu jednych myśli i odczuć, by poddać się uporczywemu napływowi innych. W którym miejscu stał ojciec, zanim padł strzał w tył głowy? Gdzie osunął się na ziemię? Czy wypływająca strużka krwi zostawiła jakiś ślad i znak dla mnie? Odchodząc, powtarzam po raz kolejny: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie”. Kieruję się jeszcze do wnętrza bloku nr 11. Ogarnia mnie mrok podziemia – przeraża ciężka, żelazna krata, cele z przysłoniętymi okienkami wychodzącymi na dziedziniec. Zawsze, kiedy tu jestem, zadaję sobie to samo pytanie – w której z tych cel przebywał w ostatnią noc swego życia mój ojciec? Czy tutaj – gdzie Maksymilian Kolbe? A może w celi z wyskrobanym przez skazańca na ścianie Ukrzyżowanym Chrystusem?

W drodze powrotnej wchodzę jeszcze na chwilę na piętro bloku nr 15. Urządzono tu wystawę, która zupełnie zatarła ślady warunków, w jakich przebywali więźniowie. Trudno się połapać, gdzie stały piętrowe prycze, gdzie były ściany działowe i korytarz. Chodząc sztucznie utworzonym labiryntem oblepionym powiększonymi zdjęciami z różnymi scenami obozowymi, pytam prawie półgłosem: „Tatuś, gdzie stała Twoja prycza, w którym miejscu przydeptywałeś posadzkę, ocierałeś się o ścianę?”. Jak dotychczas żaden głos nie odezwał się do mnie, nie otrzymałem żadnego znaku…”.