Aniela Terlecka

Aniela Terlecka

Urodzona 25 września 1919 roku we wsi Aleksandrów (na obrzeżu „Puszczy Solskiej” – Podlas Aleksandrowski) w województwie Lubelskim. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej uczyła się krawiectwa, w którym to zawodzie następnie pracowała. Wyszła za mąż w 1941 roku za Jana Terleckiego. Jest matką sześciorga dzieci. Przynależała do AK: I Kompania Sztabowa Inspektoratu Zamojskiego AK por.„Woyny”. Brała udział w Bitwie pod Osuchami. W 1995 roku została wyróżniona legitymacją i medalem weterana walk o Niepodległość – wydany przez Kierownika Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Jest również członkinią ZboWiD’u.

Wspomnienia Anieli Terleckiej

Wspomnienia członka I Kompanii Sztabowej Inspektoratu Zamojskiego AK por.„Woyny”, dotyczące udziału w Bitwie pod Osuchami, jednej z największych na świecie bitew partyzanckich.

Był pamiętny rok 1944, 23 czerwca. Ten dzień, który na całe życie pozostanie w mej pamięci. W piękny, ciepły czerwcowy wieczór nasz oddział szykował się do wymarszu. Dokąd? Nie wiadomo. Można się było tylko domyślać, że na jakąś akcję, być może na krwawą walkę. Akurat tego dnia jedna z koleżanek przyniosła ze wsi naręcze pięknych, białych róż, więc aby ten ich wymarsz jakoś uatrakcyjnić, rozdzielałyśmy po jednej każdemu, jak w tej piosence: „…kładłam ci ja idącemu w bój, białą różę na karabin twój…”. Oni wpinali je w klapy munduru, byli weseli, roześmiani, żartowali lecz pod maską tego beztroskiego humoru wyczuwało się powagę chwili i grożące im, być może, wielkie niebezpieczeństwo. W obozie zostało niewielkie ubezpieczenie (kilku ciurów obozowych) i my, cztery kobiety. Jak się później okazało, mogło nam grozić nie mniejsze niebezpieczeństwo niż im, idącym w bój. Dowiedziałyśmy się później, że oddział miał się przebić przez Kukiełki, gdzie już byli Niemcy. Gdyby akcja się nie powiodła, na drugi dzień my dostałybyśmy się w ręce wojsk niemieckich maszerujących z północy na południe, czyli od strony Tereszpola-Kukiełek w stronę Aleksandrowa. Kiedy oddział odmaszerował, poszłyśmy spać. Nie słyszałyśmy, gdy nad ranem chłopcy wrócili do obozu. Do walki z Niemcami nie doszło, być może ze względu na przeważającą siłę wroga. Mówiono, że major Kalina brał pod uwagę głównie bezpieczeństwo ludności cywilnej, która po takiej akcji najwięcej mogła ucierpieć.

Cisza przed burzą

Rano w obozie panowała zupełna cisza, a była to jakaś cisza nienaturalna, jakby cisza przed burzą. Co dnia o tej porze było już po porannym apelu i obóz tętnił życiem. Jak się później dowiedziałyśmy, oddział wrócił nad ranem i porucznik zarządził do dziewiątej spanie. Jedna z koleżanek, która wcześniej wstała, mówiła nam, że słyszała gwar wielu głosów od strony Tereszpola. W pewnej chwili zobaczyłyśmy wartownika pełniącego służbę od strony północnej, który szedł szybkim krokiem w stronę obozu. Nasze pytania „co się dzieje?” zbył milczeniem. Poszedł do baraku, w którym mieścił się sztab i zameldował.

– Panie poruczniku, Niemcy dwieście metrów za górą.

Prócz dwóch wartowników, cały oddział pogrążony był we śnie. Po chwili oddział był już gotowy do walki. Raptem na obóz spadł grad pocisków. Nikt nie czekał, cały oddział ruszył biegiem w kierunku oddziału Wira na południowy wschód. Ja wybrałam własny kierunek, prosto na południe. Uważałam, że cofać się razem z oddziałem było bardziej niebezpiecznie. W odpowiedzi na strzały ze strony naszych, Niemcy odpowiedzieli zmasowanym ogniem z karabinów i działek. Kule padały gęsto jak grad, czuło się to po liściach i gałęziach drzew, kiedy się biegło. Ja początkowo biegłam sama. Przy każdym wystrzale z działa padałam na ziemię, bo tak nas nauczono. Po pewnym czasie dołączyła do mnie jedna z koleżanek, po kilometrze druga ze swoim trzyletnim synkiem. Gdy ustała strzelanina, dopiero poczułyśmy skutki naszego biegu. Na nogach miałyśmy ciężkie wojskowe kamasze z nabitymi ćwiekami podeszwami, a teren cały czas był bagnisty, gęsto porośnięty mchem, po którym biegło się jak po gąbce. Nogi zdawały się być jak z waty, wprost się uginały. Pomału doszłyśmy do Trzepietniaka. Obeszłyśmy wszystkie cztery domy i nie zastałyśmy w nich ani żywej duszy. Na Trzepietniaku było małe ogrodnictwo. Od strony lasu rosły maliny, w których schowałyśmy nasze kamasze i boso poszłyśmy na drugą stronę ogrodu graniczącego z aleksandrowskimi polami. Rosły tam truskawki, które właśnie akurat dojrzewały. Trochę pojadłyśmy, to było nasze śniadanie. Do Aleksandrowa miałyśmy niewiele ponad kilometr. Namawiałam koleżanki, aby koniecznie tam iść. Za nic nie chciały się zgodzić, myślały, że tam byli Niemcy. Poza tym bały się, że dowódca uzna to za dezercję. W końcu jednak zgodziły się, ale pod jednym warunkiem. Miałam sama pójść do Aleksandrowa i sprawdzić, czy we wsi nie było Niemców. Jeżeli nie, to miałam wyjść za stodołę i dać im znak kiwając ręką. Pola były równe jak stół, a odległość niewiele ponad kilometr, więc nie trudno było się w ten sposób porozumieć. Gdy miałam już iść, zauważyłyśmy osobę, która wyszła z wioski jakieś ze sto metrów za stodołę i stała, jakby się wahając czy iść dalej, czy nie. Koleżanki myślały, że to Niemiec. Gdy przeszłam jedną czwartą część drogi, ta osoba też zaczęła iść w moim kierunku. Szłyśmy tą samą polną dróżką z przeciwnych stron. Im bardziej zbliżałyśmy się do siebie, to wiedziałyśmy, że nic nam nie grozi. Okazało, że ten rzekomy Niemiec to była moja babcia. Mieszkała na Trzepietniaku, ale z rana poszła do Aleksandrowa i gdy już wracała, zobaczyła nas, chodzące po jej ogrodzie, a że z tamtej odległości (około półtora kilometra) trudno było rozróżnić płeć, myślała, że to Niemcy, gdyż było to niedługo po tej strzelaninie w lesie. koleżanki rozeszły się do swoich domów, ja szłam dalej do swojego.

W ostatniej chwili

Pogoda była piękna. Słońce mocno przygrzewało. Nagle usłyszałam warkot nadlatującego samolotu. W ostatniej chwili zdążyłam ukryć się w małym polu żyta. Gdyby tak nadleciał na wprost mnie, na pewno nie ukryłoby mnie to marne żytko. Wtedy często zdarzało się, że do pojedynczego człowieka czy do furmanki, samolot potrafił zniżyć się i puścić serię z automatu. Gdy wreszcie odleciał, wróciłam na polną dróżkę i bardzo powoli powlokłam się w stronę domu. Byłam bardzo zmęczona, nogi wprost uginały się pode mną. W połowie drogi, pola przecinał w poprzek głęboki, melioracyjny rów. Był wtedy suchy, a zbocza, pokryte darnią, pięknie zieleniły się. Pokusa nie do odparcia. Wystarczyło zejść parę kroków z drogi położyć się na tej murawie i choć na chwilę się zdrzemnąć. Już wychodząc ze wsi na pole, miałam w planie odpoczynek tam. Byłam pewna, że tak zrobię, jak amen w pacierzu. Szłam bardzo powoli. Gdy wreszcie doszłam do upragnionego celu, stanęłam na chwilę i mocowałam się z sobą. Jakieś wewnętrzne dziwne uczucie kazało mi iść dalej….I poszłam, a raczej polazłam jak żółw. Wreszcie doszłam na własne podwórko, do swojego domu. Podbiegła do mnie zapłakana ze szczęścia mama i powiedziała.

– Słyszeliśmy tę strzelaninę, myślałam, że już nie żyjesz! A w ogóle jak ty tu doszłaś? Na polu Niemców aż siwo.

Odwróciłam się i oczom nie mogłam uwierzyć. Wszystkimi dróżkami, i tą co ja przyszłam, i po lewej, i po prawej stronie, szli Niemcy i dosłownie aż siwo było od ich mundurów. W tym momencie przypomniałam sobie, że w kieszeniach sukienki miałam kawałeczki spadochronu.

W oddziale byłam krawcową. Szyłam męską bieliznę ze spadochronów. Było na nią zawsze duże zapotrzebowanie. Pobiegłam do lasu, za stodołę, gdzie były puste doły po ziemniakach, wskoczyłam do jednego z nich, rękami wykopałam jamkę i zakopałam te szmatki. Ledwo zdążyłam wyjść z dołu, a od strony pola weszli Niemcy. Za chwilę były ich pełne podwórka. Drogą biegnącą pod lasem zjeżdżały tabory i zalegały całą naszą Niwę. U sąsiada na podwórku rozstawili kuchnię polową, a nas wszystkich zapędzili do obierania ziemniaków.

Dziś jeszcze, gdy wspomnę tamte chwile, ciarki przechodzą mi po plecach. Gdybym się zatrzymała na odpoczynek w tym uroczym wąwozie na dziesięć, może dwadzieścia minut, fala Niemców ogarnęłaby mnie i na pewno by mnie zrewidowali i wtedy….o zgrozo…. znaleźliby te nędzne kawałeczki spadochronu i byłabym zgubiona. Przy krojeniu koszul ze spadochronu schodziły niewielkie kawałeczki, które szły po prostu do wyrzucenia. W tamtych ciężkich czasach nie było gdzie, ani za co kupić, więc z tych nieużytecznych resztek szyłyśmy sobie niektóre drobne rzeczy z bielizny osobistej. Często się potem zastanawiałam, jak mogłam zapomnieć i nie wyrzucić tych nędznych szmatek wtedy, gdy chowałyśmy kamasze. Mogło mnie to kosztować życie a przedtem jeszcze wiele nieopisanej męki.

Wynikało z tego, że ta fala nazistowska, która z rana ruszyła na las z Tereszpola-Kukiełek, wstrzymana na krótko nad Stuczkiem przez naszych dzielnych partyzantów, po ich wycofaniu, ruszyła szerokim frontem prosto na południe na Aleksandrów i dalej przez pola aż po Surowy Las, więc i przez Niwę, jakby moim śladem. Głównym ich celem było najprawdopodobniej oskrzydlenie naszych oddziałów wycofujących się lasem od Kaplicznej Góry w stronę Osuch. Na pewno Niemcy widzieli mnie z daleka, potem z coraz bliższa, a że nie strzelali za mną, to na pewno dlatego, że lazłam tak pomału. Nie wyglądało to na ucieczkę i nie wzbudzało podejrzenia. Jak już wyżej wspomniałam, byłam bardzo zmęczona, ledwie lazłam, kto wie, może gdyby nawet równolegle ze mną bocznymi dróżkami szli Niemcy, też bym ich nie widziała.

Nie miałam gdzie się położyć spać, bo wszędzie byli Niemcy. Nie było też co zjeść, ani z czego ugotować. Noc przeszła bez strzelaniny lecz ta cisza nie wróżyła nic dobrego. Nasza wioska była zaliczana jako karna z powodu licznej partyzantki w naszych lasach. Znaczyło to tyle, że nie mogliśmy być pewni swojego losu, tego, czy nas nie wysiedlą, wywiozą na roboty. Po kilku dniach Niemcy wreszcie odjechali i mogłam się spokojnie położyć spać. Sprzęty, choć bardzo skromne i niewiele ich było, wystawione były na podwórko, na wypadek gdyby wioskę spalili (czego można się było spodziewać). W pustym mieszkaniu, na podłodze, mama położyła mi trochę słomy, przykryła jakąś płachtą i jak chodziłam w ubraniu, tak padłam na to posłanie i od razu usnęłam kamiennym snem. Obudził mnie brat mojej koleżanki z naszego odziału. Zerwałam się na równe nogi. Janek przez chwilę patrzył na mnie, nic nie mówił, a potem bardzo cicho i powoli powiedział.

– Daj nam co jeść, jak masz.

Biedacy, na pewno już od paru dni nic nie mieli w ustach. Zaczęłam szukać, znalazłam jakieś niewielkie kawałeczki czerstwego chleba i troszkę zsiadłego, podeszłego serwatką mleka. Biedne to było jedzenie i mało tego było, ale nic innego nie miałam. Oni zjedli, podziękowali i poszli. Byli w mundurach i z bronią, cały nasz oddział był umundurowany. Za chwilę wpadła do mnie sąsiadka z wielkim krzykiem.

– Ty jedna…..!!! Chcesz, żeby nas Niemcy wystrzelali?! Ty wiesz, co to za jedni?!

Oj, wiedziałam, dobrze wiedziałam, byli mi bliscy jak najbliższa rodzina, a po tym piekle, które przeżyli nie wahałabym się im pomóc, nawet z narażeniem własnego życia, w czym bym tylko mogła. Gdy swoje wykrzyczała i poszła, ja sobie gorzko zapłakałam. Ci biedacy poszli do swoich domów, do rodziców, którzy z pewnością już ich opłakiwali.

Po bitwie

Na drugi dzień poszłam do Aleksandrowa, do koleżanki, aby zasięgnąć bliższych informacji o przebiegu tej okrutnej walki. Spod Osuch zwozili już ciała poległych. Poszłyśmy na Trzepietniak, gdyż dowiedziałyśmy się, że przywieźli ciało Wacusia, pseudonim „Pilocik”, który był ulubieńcem porucznika Woyny. Miał dopiero siedemnaście lat, wszyscy bardzo go lubili, był bardzo grzeczny, istny aniołek. W swojej wyobraźni porównywałam go do Orląt Lwowskich. Biedaczek, poległ przy przeprawie przez rzekę Sopot.

Wróciłyśmy z powrotem do Aleksandrowa i spotkałyśmy znowu paru chłopców z naszego oddziału i znowu dowiedziałyśmy się o niektórych, co przeżyli lub polegli. Oni sami o sobie niewiele wiedzieli. Podczas walki oddział się rozproszył i z naszego, liczącego sto dwie osoby oddziału, została garstka. To było takie przygnębiające uczucie, którego nie da się ująć w słowa. Po prostu nie chciało się żyć. Ta wielka nadzieja i chluba naszego narodu, siła, której zdawało się, że nikt się nie oprze, legła w gruzach. Pozostała jedynie garstka tych, którzy cudem ocaleli i gdy się kogoś z nich odkryło, to jakby się skarb znalazło. Chociaż wszyscy w jednym piekle się znaleźli, każdego śmierć i przeżycie stanowiło osobną historię.

Następnego dnia poszłyśmy z koleżanką na miejsce naszego obozu. Z trzech schronów, dwa z bardziej cennymi rzeczami jak broń, nasze maszyny do szycia i inne wartościowe przedmioty, zostały odkryte i obrabowane przez Niemców. Obóz, który jeszcze przed kilkoma dniami tętnił życiem jak pracująca pełną parą maszyna, zionął pustką. Jakaś upiorna cisza wiała z niego, nawet ptaszki, które jeszcze tak niedawno wesoło gwarzyły w koronach drzew, jakby przycichły. Nie da się opisać uczucia, jakie się wtedy przeżywało. Ogarnął nas smutek i przygnębienie.

Pamiętam, jak kiedyś po wieczornym apelu, po prześpiewaniu kilku piosenek, chłopcy chcieli zaśpiewać hymn narodowy, ale rotmistrz Miecz nie pozwolił. Powiedział: „Zatrzymajmy to na lepsze czasy.” Jakże wielu z nich nie doczekało tych czasów. Złożyli swoje młode życie w tej nierównej walce, której epilog rozegrał się pod Osuchami….i co najsmutniejsze, już prawie u progu wolności. Nie było ceny, która zrównoważyłaby tę klęskę. Jakże trudno było pogodzić się z myślą, że życie, które napełniało to miejsce już nigdy ale to nigdy nie wróci. Rano i wieczorem nie zabrzmi apelem i wspólną modlitwą, nie wypełni się pracą, musztrą, a po wieczornym apelu piosenkami, że to wszystko przeszło już do historii, której ten ostatni rozdział można było porównać do serca wyrwanego z żywego organizmu, do rany, która przez lata będzie krwawić.

Czy nie można było tej batalii rozegrać inaczej? Po co i komu potrzebna była koncentracja wszystkich oddziałów partyzanckich w Puszczy Solskiej? W jej centrum była właśnie nasza kompania sztabowa i na nią skierowany był pierwszy atak wojsk niemieckich. Nie mnie sądzić winnych tamtych tragicznych wydarzeń, ale wiele rzeczy jest dziwnie zastanawiających. Że Niemcy, idąc na las Tereszpola-Kukiełek, szli prosto na oddział Woyny, gdzie było największe zgrupowanie oddziałów, a niedaleko za naszym oddziałem, od zachodniej strony, zostawili szeroki pas, jakby neutralny, aż do następnej strefy na linii Tereszpol-Brodziaki-Margole. To daje dużo do myślenia. Czy może jakiś szpieg prowadził ich naszym śladem aż pod Osuchy w ten żelazny kocioł niemiecki, z którego już nie było wyjścia? Czy nie lepiej było, nie targując się kto tu rządzi, połączyć się z radziecką partyzantką i razem z większą siłą, przebić się z okrążenia, zanim jeszcze Niemcy umocnili swoje pozycje na linii Tanew-Osuchy? Traf chciał, że brat mojej koleżanki był mimowolnym słuchaczem tego całego przetargu między naszym dowództwem a delegacją radzieckiej partyzantki. Podczas, gdy dowódca radziecki upierał się, żeby koniecznie już tej nocy przebijać się, nasz major nie zgadzał się tłumacząc, że ludzi ma zbyt zmęczonych szybkim marszem, że muszą koniecznie odpocząć, że uczyni to dopiero jutro. Radziecki dowódca upierał się i powtarzał kilkakrotnie, że jutro będzie za późno. Jak się później okazało, miał rację. Partyzanci radzieccy przebijali się na własną rękę zaraz pierwszej nocy i udało im się wyjść z okrążenia. Przez następny dzień Niemcy jeszcze bardziej umocnili swoje pozycje na linii Tanew-Osuchy. Późniejsze próby przebicia się okazały się daremne.

Znaliśmy dobrze wrogie nastawienie majora Kaliny do partyzantki radzieckiej, więc zrozumiała była ta jego niechęć do łączenia się razem, nawet we własnym interesie i w tym był chyba największy błąd, lecz jak już nadmieniłam, nie mnie o tym sądzić. Wielki żal tylko tych, którzy już na progu wolności musieli zginąć, nie doczekawszy jej. Jedyną nagrodą dla nich jest pomnik na cmentarzu pod Osuchami i te kilkadziesiąt rzędów krzyżów żelaznych stojących w równych szeregach jak oni za życia podczas apelu.

Los rzucił mnie aż na Wybrzeże, lecz gdy tylko mam okazję być w rodzinnych stronach, staram się odwiedzić ten cmentarz i spędzić tam możliwie jak najwięcej czasu, aby się pomodlić, podumać w ciszy.

Bitwa pod Osuchami (bitwa nad Sopotem) – jedna z największych na świecie bitew partyzanckich, kulminacyjny punkt niemieckiej akcji przeciwpartyzanckiej „Sturmwind II”, przeprowadzonej w lasach Puszczy Solskiej. Rozegrała się w dniach 25-26 czerwca 1944 r. W Puszczy Solskiej znajdowało się zgrupowanie ok. 800 partyzantów AKBCh pod dowództwem inspektora zamojskiego AK, majora Edwarda Markiewicza „Kaliny”, liczące ok. 600 ludzi zgrupowanie AL i około 2000 partyzantów radzieckich. Te trzy zgrupowania zostały okrążone przez wojska niemieckie prowadzące akcję „Sturmwind II”. Prawdopodobnie z winy „Kaliny” nie porozumiały się ze sobą i działały na własną rękę, co miało fatalne dla nich skutki. Oddziały AL tracąc kilkudziesieciu ludzi przebiły się z okrążenia w okolicach wsi Górecko Kościelne. Powiodła się także próba przebicia partyzantki radzieckiej podjęta w rejonie wsi Kozaki Osuchowskie. Z winy dowódcy majora „Kaliny”, który rozkazał przeczekać obławę w trudno dostępnych ostępach leśnych zgrupowanie AK nie podjęło zorganizowanej próby przebicia się z okrążenia. „Kalina” później zrzekł się dowodzenia i kazał zniszczyć radiostacje oraz sprzęt (sam prawdopodobnie popełnił samobójstwo). Dowództwo objął por. Konrad Bartoszewski ps. „Wir”. Okrążeni AK-owcy podjęli próby wydostania się z okrążenia małymi, kilkudziesięciosobowymi grupami. Udało się to tylko „kompanii józefowskiej”, którą dowodził „Wir”. Pozostałe jednostki zostały zepchnięte na poprzednie miejsce. Partyzanci z tych oddziałów zginęli, rozproszyli się po okolicznych wioskach, bądź trafili do niewoli. Ci ostatni najpierw zostali przewiezieni do obozu jenieckiego w Biłgoraju, a następnie rozstrzelani w lesie Rapy na peryferiach miasta 4 lipca 1944 r. Polegli partyzanci pochowani są na największym w Polsce cmentarzu partyzanckim w Osuchach. (źródło: Wikipedia)