Działacz Solidarności, kierował strajkiem w WSK w Świdniku – pierwszym w Polsce po ogłoszeniu stanu wojennego. W Solidarności działał od chwili jej zarejestrowania, jeżdżąc po Lubelszczyźnie i pomagając w tworzeniu związku, m.in. przez prowadzenie zebrań założycielskich. Gdy został członkiem prezydium Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego, organizował wraz z obecnym rektorem UMSC, profesorem Wiesławem Kamińskim, pierwszy w Polsce zjazd Solidarności w regionie środkowo-wschodnim. Został wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej Solidarności w Świdniku ds. organizacyjnych. W 1981 roku stworzył Tymczasowy Zarząd Regionu, dochodząc do wniosku, że zakłady pracy powinny mieć swoją organizację. Został przewodniczącym Regionalnej Komisji Koordynacyjnej, mającej na celu zrzeszanie zakładów pracy.
Został aresztowany 11 lutego 1984 roku. Był więziony w Lublinie przy ulicy Południowej oraz w Warszawie przy Rakowieckiej. Zaraz po zwolnieniu, 20 czerwca 1984 roku, powrócił do działalności w Solidarności w zarządzie regionu. W wolnej Polsce był przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego w Świdniku i organizował pierwsze wybory demokratyczne do samorządu.
Wspomnienia Jerzego Sokołowskiego
Przywódca pierwszego strajku w stanie wojennym
Z podniesioną głową
Dzięki naszemu zorganizowaniu i strategicznemu zmysłowi nieżyjącego już przewodniczącego Zdzisława Buczka strajk, który zorganizowaliśmy był jednym z najlepiej przeprowadzonych w Polsce. Już trzy miesiące przed grudniem 1981 roku zorganizowaliśmy straże robotnicze, które na wypadek zagrożenia miały natychmiast przyjść do zakładu i go bronić. W atmosferze wytwarzanej przez SB, w poczuciu ciągłego zagrożenia wiedzieliśmy, że w każdej chwili może się „coś” wydarzyć. Nikt jednak nie przewidział stanu wojennego. Pracownicy zakładu przychodzili do mnie z pomysłami użycia broni, łomów, dzid metalowych, ale surowo tego zabroniłem. Wiedziałem, że jeśli zaczniemy stawiać zbrojny opór, użyją broni i poleje się krew. Ze strony pilotów padła propozycja wciągnięcia na teren zakładu śmigłowców, na które zostaną załadowane szklane butle z benzyną, a następnie zrzucone zomowcom na głowy. Absolutnie się nie zgodziłem. Zomowcy by się spalili, a nas by zbombardowali. Przez 24 godziny mówiliśmy, że nikt ze strajkujących nie miał prawa użyć broni, że strajkujemy biernie. W sobotę 12 grudnia dochodziły nas słuchy o koncentracji wojska i milicji. Siedzieliśmy w zakładzie do godziny 19. Powiedziałem ludziom, żeby wrócili do swoich domów. W nocy przyszła po mnie ekipa SB. Ponieważ przy moim nazwisku nie zgadzało się imię, wrócili na komendę w celu ponownego sprawdzenia. W tym czasie inna ekipa SB -eków przyszła aresztować mieszkającego nade mną, jednego z pracowników Zarządu Regionu Solidarność. Obudził mnie krzyk jego dzieci. Ukryłem się w piwnicy. Ponieważ przewodniczący został aresztowany, 13 grudnia 1981 roku stanąłem na czele strajku w Świdniku. W niedzielę, już o godzinie 4 rano ludzie szli do zakładu i zabezpieczali go. O godzinie 8 rano powstał komitet strajkowy. Zablokowaliśmy wszystkie bramy wjazdowe do zakładu: samochodami, ciągnikami, widłakami. Wejścia były obstawione przez ludzi z komitetu strajkowego. Podjęliśmy decyzję, że kobiety nie muszą strajkować. One jednak zostały z nami. Podczas półgodzinnej rozmowy postawiliśmy twarde warunki: jeśli nie zwolnią „naszych” ludzi z aresztu, będziemy strajkować. Strajk się rozpoczął.
Wieczorem do Świdnika wjechały czołgi. Pod naszym zakładem gromadziło się wojsko, milicja i ZOMO. Atak nastąpił około godziny 23. Czołg ostrzelał wysoki mur otaczający zakład, po czym przez wyłomy w ten sposób zrobione wojsko wrzuciło petardy i gaz łzawiący. Zaczęliśmy się bronić – łapaliśmy petardy i rzucaliśmy w stronę zomowców. To była prawdziwa walka. Padły strzały z ostrej amunicji. Nie strzelano bezpośrednio w ludzi, ale nad ich głowami. Poszły trzy serie. Spadał na nas tynk. Myślę, że gdybyśmy próbowali bronić się dłużej, strzały poszłyby w ludzi. Byłem w pierwszej grupie walczących gdzie było nas ok. 500 osób. Zaatakowano nas tak dużą ilością gazu, że ludzie nie wytrzymywali i wychodzili z zakładu. Było dużo pobitych, spałowanych. Komuś petarda urwała palec, innego poparzyła. Zomowcy wkraczali i nie patrzyli, kogo biją. Byli bezwzględni. Nie panowali nad sobą. Wyszliśmy z zakładu z pierwszą grupą około godziny 4 nad raną. Zmaltretowani, zbici, ale z podniesioną głową. Serdecznie podziękowałem ludziom. Powiedziałem, że spełniliśmy swój obowiązek. Pokazaliśmy, że możemy strajkować, bronić zakładu. Więcej nie mogliśmy zrobić dlatego prosiłem aby nikt nie czuł się przegrany. Poprosiłem, żeby wracając do domów mówili ludziom, że nikomu nic się nie stało, bo przecież Świdnik nie spał. Strzały z czołgów i ostrej amunicji, huk petard, dym, wywarły na wszystkich ogromne wrażenie. Na drugi dzień spotkałem się z jednym z oficerów i powiedziałem:
– Jesteście bandytami. Możecie straszyć nas, ale jak możecie straszyć nasze dzieci ?
Odpowiedział wprost, że była to demonstracja siły. Ja nie wierzyłem, że wywalczymy postulaty, ale wierzyłem, że dzięki naszemu strajkowi oraz innym strajkom w Polsce, władza zacznie ulegać. Niestety, okazało się, że wiele zakładów nie strajkowało. Strajki wybuchały 14, 15 grudnia, ale to już był „łabędzi śpiew”… Natychmiast aresztowano trzech członków komitetu strajkowego skazując ich na kilka lat więzienia. Resztę członków zwolniono z pracy. Do 15 stycznia za udział w strajku wyrzucono z zakładu około 30 osób. Po strajku nie wróciłem do zakładu ponieważ wiedziałem, że natychmiast zostanę aresztowany. Zwolniono mnie dyscyplinarnie 17 grudnia. Ukrywałem się przez 9 miesięcy, do 30 września.
Po świętach ludzie wrócili do zakładu. Zaczęliśmy organizować struktury podziemne Solidarności. Początkowo podziemie miało formę pomocy dla więźniów i ich rodzin. Napływała do nas pomoc z całej Polski. Chociaż w Świdniku były ogromne represje, od początku wierzyłem, że Solidarność znowu powstanie.