Mirosława Gelber

Mirosława Gelber

Urodziła się w 1933 roku w Warszawie. Córka Edwarda i Ludwiki Grabowskich. W dzieciństwie przeżyła okupację niemiecką i powstanie warszawskie na Woli. Od 1949 roku uczęszczała do czteroletniego, żeńskiego gimnazjum im. Statkowskiej, które mieściło się przy Nowogrodzkiej 58. W wieku 18 lat wyszła za mąż za Tadeusza Gelbera, a w 1955 roku urodził im się jedyny syn Jarosław. Ma dwoje wnucząt. Całe życie przepracowała w urzędach m.in. w centrali Społem. Obecnie jest na emeryturze i nadal mieszka w Warszawie.

Wspomnienia Mirosławy Gelber

Opis robót przymusowych w Niemczech i życia w powojennej Warszawie

Początek okupacji

Wojna spadła na moje niespełna sześcioletnie życie wyciem syren alarmowych, nalotami, bombardowaniem, wielką paniką i głodem. Żeby kupić rano chleb, trzeba było stawać w kolejce przed piekarnią już wczesnym wieczorem. Były dni, kiedy chleba zabrakło i odchodziło się z niczym. Głód utrzymywał się przez pierwsze kilka miesięcy okupacji. Mężczyźni zostali powołani na wojnę. W rodzinach pozostały tylko kobiety i dzieci. Do naszego domu przyszły obydwie siostry mamy z dziećmi – starsza Marta i młodsza Anna. Niewiadomo było, na jak długo. Zapasy żywności kurczyły się. Już prawie nie było co jeść. Ktoś zdobył trochę mąki żytniej. Zrobiono z niej kluski do zupy pomidorowej. Pamiętam ich obrzydliwy smak i wygląd. Były w ciemne kropki i kłuły w podniebienie. Oczywiście nie chciałam ich jeść.

Ojciec Mirosławy Gelber Edward Grabowski, z córkami, Nina (z lewej) i Mirka 1939 r.

Pewnego dnia, pod koniec września, ciotka Marta wróciła ze spaceru zwiadowczego i zapytała mamę, czy przyjmie uciekiniera z frontu, gdyż człowiek ten nie ma gdzie przenocować. Mama gwałtownie zaprotestowała, że i tak ciasno, że nie ma miejsca. Wtedy drzwi się otworzyły i stanął w nich ojciec. Radość była wielka. Wkrótce wrócili również wujkowie i razem z ciotkami oraz dziećmi opuścili nasze mieszkanie.

Naloty trwały stale, ale najbardziej pamiętam te nocne, kiedy mama budziła mnie ze snu i siłą ciągnęła do piwnicy lewej oficyny, szumnie zwanej schronem. Pamiętam, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy. Tryumfalnie jechali ulicą Wolską samochodami ciężarowymi. Jednym z pierwszych zarządzeń niemieckich był nakaz oddania radia. Rodzice zamiast oddać nabyte tuż przed wojną luksusowe radio marki Philips, schowali je pod węglem. Nasza piwnica była duża, ciągnęła się pod całym domem, a wejście do niej znajdowało się w przedpokoju. Moja siostra Nina i ja, niby nic o istnieniu radia nie wiedziałyśmy, ale kiedy szłyśmy do piwnicy po węgiel, pokazywałyśmy sobie miejsce jego ukrycia i przysięgałyśmy, że nikomu nic nie powiemy.

Pierwszy okres wojny był bardzo ciężki. Podstawowe wyżywienie stanowił kartkowy chleb. Codzienny bochenek był dzielony sprawiedliwie na cztery części, następnie mama ze swej ćwiartki odkrawała kromkę dla siebie, a pozostałą część oddawała Ninie i mnie. Ojciec, poza umiejętnościami zawodowymi, nie odznaczał się zaradnością. Był asfalciarzem, na własną rękę wykonywał roboty pod szyldem: Przedsiębiorstwo Robót Asfaltowych – Edward Grabowski, Wolska 15 m.28, tel.5-94-48. W sezonie letnim zatrudniał kilkunastu robotników. Tylko kto w tym okresie asfaltował nawierzchnie? Cały ciężar utrzymania domu spadł więc na mamę. Chwytała się wielu rzeczy: fabrykowała mydło domowym sposobem, jeździła na wieś po mąkę, kaszę itp. Podczas wyjazdów mamy, domem zajmował się ojciec. A gotował… Strach wspominać! Te wymyślane przez ojca potrawy do dziś stanowią przedmiot śmiechu, kiedy wspólnie z Niną opowiadamy o nich naszym dzieciom. Mama z podróży wracała wykończona fizycznie i nerwowo, a zarobek był mały. Nadludzkim wysiłkiem przydźwigany worek z kaszą czy mąką najczęściej zabierali Niemcy. Wreszcie mama wpadła na pomysł robienia papierosów. Zaczęło się od maleńkiej ilości robionej przez nas czworo, lecz stopniowo interes się rozkręcał. Doszło do tego, że wytwórnia mamy podrabiająca państwowe papierosy, zatrudniała kilka osób. Wtedy nie było już najgorzej – żaden luksus, ale nie było źle. Tym bardziej, że ojciec też dorywczo wykonywał swój zawód. Nastąpiła pewna stabilizacja materialna. Jednak do końca wojny cukier był na kartki, najczęściej słodziło się więc sacharyną. Masła nie jedliśmy. Mięso było tylko w niedziele. Czekolady ani kakao nie widzieliśmy przez całą wojnę. Ale przynajmniej był chleb. Kiedyś ktoś przyniósł wiadomość, że na Wolskiej, pod dwudziestym, sprzedają po niskiej cenie masło z bloku pochodzące z okradzionego niemieckiego wagonu kolejowego stojącego na bocznicy dworca. Okradanie Niemców należało wówczas do bohaterskich czynów. Mama wysłała mnie po to masło, a potem widziałam, jak z lubością jadła posmarowany nim chleb.

I komunia święta – 1943 r.

W naszym domu mieszkał pan Hauser z synem i synową. Niedługo po wkroczeniu Niemców do Warszawy, starszy pan Hauser stał się folksdojczem. Przeprowadził się do dzielnicy zamieszkałej przez Niemców. Czerpał z dobrodziejstw okupanta, kupował w sklepach niedostępnych dla Polaków. Do przeprowadzki nakłaniał też syna i synową – na próżno. Pozostali w starym domu. Straszono i grożono im, ale się nie ugięli. Syn powiedział, że jest Polakiem. Do końca klepał okupacyjną biedę, jak my wszyscy.

Ojciec, kiedy miał robotę, lubił wpaść do jakiejś knajpki na obiad z wódeczką. Podczas jednego z takich wypadów poznał niemieckiego żołnierza w mundurze. W jaki sposób, tego potem sam nie pamiętał, dość, że jeden do drugiego się przysiadł. Jakie było przerażenie mamy, nasze i całej kamienicy, kiedy ojciec wiódł przez podwórko umundurowanego Niemca jak najlepszego przyjaciela. Od progu wołał, że przyprowadził kamrata na domowy obiad. Ze strachu nie byliśmy w stanie nic powiedzieć, tylko spełnialiśmy jego życzenia. Kiedy obydwaj panowie biesiadowali obficie zakrapiając dania bimbrem, całe otoczenie znajdowało się w stanie przerażonej gotowości. Początkowo wszystko układało się dobrze, panowie klepali się poufale po ramionach, ucztując coraz głośniej. W pewnym jednak momencie ojciec zawołał „Hitler kaput” i koniec! Skończyła się przyjaźń. Niemiec zerwał się, zaczął wrzeszczeć, wyciągnął z kabury pistolet i wycelował w ojca. Nina wypadła z pokoju i chwyciła za lufę. Całe mieszkanie wypełniły krzyki, szlochy, wrzaski ojca i szwargotanie niemieckiego żołnierza. Ojca trzeba było trzymać, bo rwał się do bicia. Ponieważ Niemiec był już nieco „osłabły” od nadmiaru wypitego wcześniej bimbru, odważnej i dyplomatycznej sąsiadce znającej język niemiecki udało się wyprowadzić go na ulicę. Kiedy się tam znalazł, dozorca zamknął bramę od środka. Cała kamienica czekała w strachu na konsekwencje. Mogły być tragiczne – egzekucja lub obóz koncentracyjny. Nic się jednak nie stało. Może Niemcowi „film się urwał” i nie pamiętał, gdzie był. Ja przez ten cały czas siedziałam w kucki, przyklejona do ściany i wymiotowałam z przerażenia.

Najbliższa szkoła znajdowała się na Karolkowej, tuż przy Wolskiej. Trochę dalej stała, ciesząca się zasłużoną renomą, szkoła tramwajarzy na Młynarskiej. Dzięki staraniom mamy, Nina zaczęła chodzić do tej właśnie szkoły w 1938 roku, a ja w roku 1940. Niedługo było nam dane się uczyć w tym przestronnym gmachu z ogrodem i boiskami. Niemcy zajęli budynki i aż do powstania tułałyśmy się po różnych szkołach, gdzie lekcje odbywały się na zmiany i trwały do późnych godzin wieczornych. W jednym budynku mieściło się kilka szkół i dopóki uczniowie jednej nie wyszli, dopóty dzieci z następnej nie mogły wejść do środka. Jeśli przyszło się do szkoły wcześniej, trzeba było czekać na zewnątrz, bez względu na pogodę, chociażby padał deszcz, śnieg czy był mróz. Po wejściu do budynku trzeba było błyskawicznie się rozbierać i pędzić do klasy, gdyż przerwa między lekcjami trwała tylko dziesięć minut. Szkoła, w której skończyłam czwartą klasę, mieściła się w ponurym, czteropiętrowym budynku przy ulicy Leszno. Na szarej elewacji wyryty był duży napis: Collegium Nobilium. Nina skończyła właśnie sześć klas szkoły podstawowej i po egzaminie wstępnym została przyjęta do tajnego gimnazjum Żmichowskiej. W nagrodę dostała od ojca srebrny zegarek. Tak nadszedł rok 1944.

Przerwana lektura historii Polski

Zaczęły się właśnie wakacje, miła pora. Dostałam świadectwo ukończenia czwartej klasy i w nagrodę za dobrą naukę książkę o historii Polski. Wychowawca klasy, pan Rokicki, zapowiedział, że przez wakacje mam ją przeczytać. Książka ta zatruwała mi perspektywę letniego odpoczynku, bo jakoś mi nie szła, mimo, że lubiłam czytać. Z początku sięgnęłam po nią z entuzjazmem, ale znudziła mi się już po kilkunastu stronach. Wracałam jednak do niej uporczywie pomna słów nauczyciela, który uprzedził mnie, że w przyszłym roku szkolnym będziemy się potajemnie uczyć historii Polski i musimy się do tego przygotować. Z drugiej strony, ta zakazana lektura miała fascynujący posmak konspiracji. Przez cały czas nauki pan Rokicki starał się wyrobić w nas patriotyzm. Cichutko śpiewaliśmy polskie pieśni narodowe, nauczyciel opowiadał nam też o bohaterskich dziejach Polski. W takich chwilach, na czatach na korytarzu stało dwóch chłopców. Mieli uprzedzać o grożącym niebezpieczeństwie.

Pewnego dnia podczas czytania historii Polski zapragnęłam, żeby stało się coś, co nie pozwoliłoby mi przeczytać tej książki. No i stało się… Usłyszałam strzały. Najpierw pojedyncze, z oddali, potem coraz więcej i bliżej, i wreszcie brzmiał już jeden, nieprzerwany huk, szczęk, detonacje – piekło! Mieszkańcy domu pochowali się do piwnic. Potężne podmuchy detonacji gasiły świece. Strach paraliżował wszelkie działanie. Początkowo nikt nie wiedział, co się dzieje, ale w każdym tliła się iskierka nadziei, że idzie wyzwolenie. Tymczasem do załamania w murze przyskoczyli chłopcy w biało-czerwonych opaskach i z granatami w rękach. Natychmiast otwarto bramę, dano im pić, otoczono kołem. Zewsząd posypały się pytania i wreszcie wszystko stało się jasne. Pamiętam, że głaskałam jednego z nich po rękawie. Wydawali się nam wielcy, piękni i wspaniali. Lokatorzy naszego domu nawiązali kontakt z powstańcami. Stacjonowali oni z tyłu, za naszym domem, w szkole na Krochmalnej. Zorganizowano rozlewanie benzyny w butelki. Pracowali wszyscy: kobiety, mężczyźni i dzieci. Entuzjazm pozwalał stłumić strach i zapomnieć o niedożywieniu. My, dzieci, dumnie przyozdabiałyśmy nasze piersi biało-czerwonymi wstążeczkami. Strzały i huk z dział, czołgów i innych śmiercionośnych machin nie ustawały. Od eksplozji chwiały się mury. Butelek szybko zabrakło. Na podwórko wszedł wtedy uzbrojony mieszkaniec naszego domu znany wszystkim, jako kombinator handlujący z Niemcami. Miał swój samochód, a to w czasie okupacji było rzeczą niebywałą. Zażądał wydania benzyny. Chciał zakopać beczkę w ogródku, żeby po wojnie mieć z niej korzyść – oczywiście własną. Do tego, który stawiał największy opór – do mojego ojca – mierzył z pistoletu. Mama stanęła przed mężem, w ludziach narodził się bunt, przegnaliśmy go. Beczkę oddaliśmy powstańcom. Ojciec kilka razy w ciągu tych dni robił wypady na ulicę, żeby zorientować się w sytuacji. Na Karolkowej przy kościele, księża i zakonnicy opiekowali się rannymi. Powstańców w szkole już nie było. Z tyłu, na Krochmalnej, płonęły domy. Dochodziły nas krzyki i jęki ludzi palących się żywcem w ich wnętrzach. Trwoga dławiła wszystkich. Mama – zapobiegliwa ciułaczka – miała jeszcze szynkę peklującą się w beczce w naszej piwnicy i dwa bochenki chleba. Szynkę trzymała na czarną godzinę, chleb porcjowała, żeby na dłużej starczył. Po jednej z wielu kolejnych nieprzespanych nocy, otworzyły się z hukiem drzwi prowadzące do sieni i usłyszeliśmy wściekłe: „raus!

Do Pruszkowa

Wychodziliśmy kolejno schodami na górę. W naszym kierunku wycelowane były karabiny maszynowe, nad nimi stali rozkraczeni Niemcy. Widok ten wzbudził w nas strach. Na czoło wysunęła się sąsiadka, pani Laszczukowa, z malutkim dzieckiem na ręku. W niezwykłym odruchu odwagi przeszła przed lufami karabinów, a cała reszta lokatorów powędrowała za nią. Z piwnicy wyszłyśmy, niosąc w rękach palta, które mama kazała nam trzymać na wszelki wypadek. Ubrane byłyśmy jednak tylko w cienkie sukienki i letnie obuwie. Nie wzięłyśmy ze sobą chleba i odłożonej na czarną godzinę szynki.

Pani Laszczukowa zdążyła zabrać dla dziecka wózek, który stał koło wejścia do piwnicy. Niemcy nie dali nam nawet minuty na zabranie czegokolwiek więcej. Był szósty sierpnia, a my opuszczaliśmy nasz dom, żeby już nigdy do niego nie powrócić….Wydawało mi się, że podczas powstania w piwnicach spędziłam całe wieki, a przecież było to zaledwie sześć dni. Często dziś wracam wspomnieniami do naszego podwórka.

Ulica przedstawiała opłakany widok. Żadne słowa nie opiszą tego, co zobaczyłam. Latarnie powyrywane z chodników wyglądały jak połamane zapałki. Tramwaje leżały jak poprzewracane na grzbiet żuki, kostki bruku zostały wydarte z ulicy, wszędzie było mnóstwo potłuczonego szkła. Wraz z innymi dołączyliśmy do pochodu idącego środkiem jezdni – kolumny ludzkiej bez początku i bez końca. Z boku, wzdłuż szeregu cywilów, co kilka kroków szli Niemcy z wycelowanymi w ludzi karabinami. Pędzono nas Wolską w kierunku zachodnim. Po krótkim czasie weszliśmy w tunel ognia. Dzieci płakały, jęczeli podtrzymywani w marszu chorzy i ranni, pękało szkło i z brzękiem upadało na bruk, spadały z pięter rozbite sprzęty i płonące deski, Niemcy wrzeszczeli gardłowo. Lęk ściskał serca. Szliśmy w niewiadomy i najpewniej ciężki los. Pamiętam tragiczną bezsilność mojego ojca, który nie był w stanie odpowiedzieć mi na ciągle powtarzane pytanie: „Tatusiu, co z nami zrobią?”. Podobne pytanie zadawałam podczas nocnych alarmów: „Tatusiu, bać się?”.
Wszyscy czworo trzymaliśmy się za ręce. Obok szli sąsiedzi, Laszczukowie, z siedmioletnią Krysią i półrocznym Darkiem. Potykaliśmy się o tobołki i walizki porzucone przez umęczonych marszem ludzi. W ten sposób doszliśmy do kościoła św. Wojciecha i tu pochód się zatrzymał. Kobiety z dziećmi wpędzono na teren świątyni, mężczyzn skierowano dalej, na Sokołowską. Wewnątrz kościoła na posadzce siedzieli lub leżeli starcy i chorzy.
Był letni, pogodny poranek. Zosia Krupska, koleżanka z naszego domu, wielka patriotka, która w zabawach chciała być Emilią Plater albo Grażyną, zebrała nas, dzieci, w jedno miejsce i uroczyście dokonaliśmy zakopania w ziemi biało-czerwonych wstążeczek.
Około czwartej po południu Niemcy zawiadomili nas, że będziemy szli pieszo blisko dwadzieścia kilometrów. Ci, którzy nie czują się na siłach: kobiety z dziećmi, chorzy i starzy, mogą pozostać w kościele, będą przewiezieni samochodami. Później dowiedziałam się, że tych, którzy pozostali, rozstrzelano. Po naradzie mama i pani Laszczukowa postanowiły iść, wózek z dzieckiem miały pchać na zmianę.
O której wyruszyliśmy, nie pamiętam. Wyszliśmy z kościoła znowu w morze ognia. Pozwolono nam iść bardzo powoli. W pobliżu Parku Sowińskiego, w zagłębieniu muru, palił się stos trupów. Po przeciwległej stronie ulicy płonęły domy razem z ich mieszkańcami. I znów krzyki i jęki, których nie sposób zapomnieć. Wkrótce minęliśmy granice Warszawy. Niedaleko Jelonek obejrzałam się – zobaczyłam ogromną, krwawą łunę. Przez łzy patrzyłam na ogarnięte pożogą miasto, które dogorywało w rozpaczliwej agonii…

Co jakiś czas robiono nam krótkie postoje. Palta na rękach ciążyły. Widzieliśmy, jak kilka razy od kolumny odrywały się pojedyncze postacie i znikały za domami. Jakże im zazdrościliśmy tej odwagi do ucieczki. Dla nas taka droga stanowiła zbyt wielkie ryzyko – dwie kobiety i czworo dzieci, w tym jedno w wózku. Mama i pani Laszczukowa postanowiły trzymać się razem na dobre i złe. Do Pruszkowa dotarliśmy o czwartej rano. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam świt. Weszliśmy na duży, ogrodzony teren. Ludzie leżeli pokotem na betonowej podłodze, ciasno stłoczeni, jęczący, niedołężni. Kto tylko mógł się poruszać, był na zewnątrz. Każdy dostał jeden wojskowy suchar. Większość ludzi kręciła się bez widocznego celi płacząc i złorzecząc Niemcom. Obeszliśmy dookoła mur szukając jakiejkolwiek dziury. Nic nie znaleźliśmy. Po południu na murach pojawiły się kotły z zupą. Była to zorganizowana akcja ludności Pruszkowa, która z narażeniem życia starała się ulżyć ciężkiej doli warszawiaków. Pożyczano sobie miski, zupa była znakomita.

Na roboty do Niemiec

Wkrótce załadowano nas do bydlęcych wagonów z małymi zakratowanymi okienkami. Ruszyliśmy w nieznane. Pociąg jechał chyba z tydzień. Nie dostawaliśmy ani jeść ani pić, gdy więc zdarzały się długie postoje w polu, wzdłuż wagonów migały ogniki sporządzanych naprędce prymitywnych palenisk, na których gotowano wszystko, co kto tylko miał. Kwitł handel wymienny, jego przedmiotem było wszystko: papierosy, tytoń, mydło, zapałki, kasza, mąka, cukier, chleb, suchary. Kubki blaszane za opłatą towarową wypożyczano tylko na kilkanaście minut. Trzeba było mocno dmuchać w zaimprowizowany ogień, żeby w tym czasie ugotować wodę. Mama za tytoń, który przezornie w domu schowała do torebki, kupiła garstkę kaszy mannej i wypożyczyła na piętnaście minut kubek. Pożywiłyśmy się niedogotowaną kaszą.

Przywieziono nas do Breslau, czyli Wrocławia, gdzie zorganizowano obóz przejściowy. Był to duży teren ogrodzony dwoma rzędami drutu kolczastego. W obozie kłębił się różnojęzyczny tłum: Polacy, Rosjanie, Francuzi, Włosi. Wewnątrz zasieków znajdowały się liczne baraki. Skierowano nas do jednego z nich, ale zanim to nastąpiło, zapędzono nas do łaźni, olbrzymiej sali z prysznicami, gdzie jednocześnie wpuszczano tłum nagich kobiet i dzieci w różnym wieku. Dostałyśmy przydział mydła, które było zrobione jakby z gliny. W baraku wszystkie prycze były zajęte. Miałyśmy do wyboru – albo spać na powietrzu, na ziemi albo pod pryczami na betonie. Wybrałyśmy to drugie rozwiązanie. Palta spełniały rolę materacy, kołder i poduszek. Podczas spania oblazły nas wszy i pluskwy. Rano mama umyła nam głowy w zimnej wodzie pod pompą, ale to nic nie pomogło. Wszy już z nami zostały. Na śniadanie dostaliśmy kawałek czarnego chleba i kubek kawy zbożowej, po które stało się w kilometrowej kolejce ciągnącej się dookoła obozu między drutami podwójnego ogrodzenia. Na obiad był kubek bezbarwnego, pozbawionego smaku płynu, w którym pływał kawałek brukwi. Nawet mi to danie smakowało, bo było rzadkie. Kolacja była taka sama jak śniadanie. Za składkę zorganizowaną przez kilka osób kupiono od kogoś trochę kaszy jęczmiennej, kartofli, fasolki szparagowej oraz wypożyczono garnek. Na ognisku ugotowano pyszną zupę. Ponieważ była ona własnością kilku rodzin, podzielono ją sprawiedliwie. Delicje. Do dziś mam w pamięci ten niepowtarzalny smak…

Grupy ludzi wywoływanych po nazwisku pędzono na dworzec. Szliśmy przepiękną ulicą, na której po obu stronach rosły jarzębiny. Po drodze podeszła do nas kobieta i na migi pytała, kim jesteśmy i dokąd idziemy. Nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć na drugie pytanie. Domyśliła się sama z kierunku, w jakim szliśmy. Zniknęła. Na dworzec wbiegła zdyszana z koszykiem pomidorów i chlebem. Kim ona była…? Dalej pojechaliśmy do niemieckiej wówczas Świdnicy (Schwidnitz). W oddali rysowały się góry. Miasto było ładne. Umieszczono nas w barakach. Pryczy starczyło dla wszystkich. Na śniadanie i kolacje znowu dostawaliśmy kawałek chleba i kubek kawy zbożowej. Na obiad była zupa – podobno dobra. Wszystkie kobiety zachwalały mi jej smak, ale ja jej nie tknęłam.

Pewnego dnia ciężarowym samochodem przyjechał „kupiec”. Był to starszy, szczupły mężczyzna z długimi wąsami. Nazwaliśmy go Wąsalem. Ustawiono nas w półkole i jak na rynku niewolników wybierał on żywy towar pokazując palcem. Mama wyraziła ciche życzenie, żeby pojechać w te góry. Tak też się stało. Samochód coraz bardziej zbliżał się do gór. Przyjechaliśmy do wsi o nazwie Oberweijstritz (Bystrzyca Górna). Wzdłuż płynęła bystra, górska rzeka. Domki były śliczne, niektóre usytuowane na zboczach gór. Nad wsią dominowała fabryka okuć do skrzynek na amunicję. Nieopodal nad rzeką stał drewniany barak. Tam zamieszkałyśmy. Na nas trzy dostałyśmy dwie prycze, parter i piętro z siennikami i poduszkami wypchanymi sianem oraz trzy koce. Przydzielono każdemu blaszaną miskę, kubek i łyżkę.

Kobiety pracowały w fabryce dwanaście godzin, a dzieci powyżej lat dziesięciu „tylko” osiem. Nina, dwa lata starsza ode mnie, musiała pracować też 12 godzin. Ja uniknęłam tego dzięki błagalnym prośbom zakończonym uzyskaniem od Niemców zgody na pozostawienie mnie w baraku jako „krank” (chory). Na dowód choroby, mama wypchnęła mnie na przód demonstrując moją chudość i trupiobladą twarz, poza tym przyrzekła pracować za nas obie. Za pracę otrzymywano zapłatę w markach. Odtąd, codziennie o piątej rano rozlegało się wołanie Wąsala – Aufstehen! Aufstehen! (wstawać).

Umywalnia było to pomieszczenie dość spore. Wzdłuż jednej ściany stała skrzynia z otworami, która pełniła rolę latryny. Wzdłuż drugiej znajdowało się długie betonowe koryto z kranami, oczywiście z zimną wodą. Między salami sypialnymi znajdowało się duże pomieszczenie, w którym stała kuchnia węglowa. Raz w tygodniu, w sobotę, dostawałyśmy prowiant na cały tydzień. Same wspaniałości. Na nas trzy bochenek i trzy ćwiartki chleba, 0,5 ćwiartki margaryny, ze 20 dkg dżemu, 15 dkg cukru w papierku i trzy maleńkie serki topione. Prowiant ten miał wystarczyć na siedem śniadań i kolacji dla trzech osób, bo do tego dostawałyśmy już tylko gorącą kawę zbożową. Człowiek, istota słaba, nie mógł tej małości rozdzielić na cały tydzień. Nawet przy oszczędnej gospodarce w środę nie było już nic. Dla mnie mama wydobywała jeszcze potem z ukrycia jakiś kawałek chleba.

Z początku, wczesną jesienią, można powiedzieć, że witaminowo stałyśmy nieźle. W pobliżu baraku było pole, a na nim marchew i cebula. Nina podkradała tego, ile mogła. Cebulę jadło się tak, jak jabłka. Jabłka też owszem były, i to dużo. Dobrodziejstwem dla nas okazał się wózek z małym Darkiem Laszczukiem. Po pracy lub w niedziele Nina pakowała Darka w wózek, zabierała Krysię i mnie, i szłyśmy na „spacer’ na szosę. A szosa to był istny raj. Po obydwu stronach rosły jabłonie. Rozglądałyśmy się uważnie i jak nikogo nie było widać, trzęsłyśmy drzewami szybko i ile sił starczyło. W domu wyładowywałyśmy łupy, dzieląc się sprawiedliwie.

Spałyśmy we trzy na dolnej pryczy. Skłoniło nas do tego kilka przyczyn. Przede wszystkim było cieplej, no i garnęłyśmy się do mamy, której bliskość dawała nam poczucie bezpieczeństwa i osłodę niedoli. Nina urządziła na górnej pryczy magazyn jabłek. Upychała je do opróżnionej z siana poduszki i siennika. Mówiła, że robi zapasy „na wojnę”. Zapasy wojenne po niedługim czasie zaczęły kapać nam na głowy i musiałyśmy je wyrzucić.

Okolica była piękna. W niedzielę chodziłyśmy na spacery, ale pod warunkiem posiadania na rękawie opaski z literą „P”. Przechodząc koło piekarni, która mieściła się w ślicznym domku obrośniętym dzikim winem, wchodziłyśmy do środka z prośbą o sprzedaż chleba. Na początku dawali po kromce nie biorąc marek, potem, kiedy przychodziło więcej chętnych, nie dawali już nic. Za marki w miejscowym sklepie można było kupić zeszyt, ołówek, ocet, sól i gliniaste mydło. We wsi była jeszcze piwiarnia ze stolikami wystawionymi na zewnątrz. Na początku byłyśmy tam częstymi gośćmi, bo w gablocie stała sałatka ziemniaczana i nawet ją normalnie sprzedawali, ale trwało to krótko. Potem zniknęła z gabloty i mówili, że jej nie ma. Od chłopek na wsi nie można było niczego kupić. Kobiety te różnymi sposobami próbowały tłumaczyć nam, że mężowie są na wojnie, a one muszą odstawiać kontyngenty.

Dzieci do siedmiu lat dostawały ćwierć litra mleka dziennie. Mama jakimś cudownym sposobem wywalczyła przydział i dla mnie. Ja oczywiście pić go nie chciałam, ale lubiłam chodzić po mleko. Szło się najczęściej do szefowej (żony właściciela fabryki). Szefowa dawała wózek drabiniasty z dyszlem, kartki na mleko i bańki. Część mleka ze sklepu przywoziło się do niej, a część do naszego baraku. Po przywiezieniu do niej mleka dostawało się kawałek chleba z margaryną. Z tego powodu dzieci sprawiedliwie dzieliły dyżury przy wyjazdach po mleko. Dla mnie poza chlebem wielką przyjemnością było postanie przez chwilę w normalnym mieszkaniu przypominającym własny dom, gdzie nie było wielkiej sali, piętrowych pryczy wzdłuż ścian, długiego stołu i ław…

Późną jesienią skończyły się jabłka, marchew i cebula. Pewnego dnia poszłam na pole z nadzieją, że coś jednak znajdę. Istotnie, uzbierałam pół miseczki drobniutkich jak orzechy laskowe ziemniaków. Cieniutko je obrałam i ugotowałam z nich zupę. Smaku tej kartoflanki nie zapomnę do końca życia. W każdą sobotę widziałyśmy mieszkańców wsi, jak na rowerach lub wózkach z dyszlem wieźli placki do piekarni do upieczenia.

W naszym baraku mieszkało kilka Rosjanek z małymi dziećmi. Dzieci te zaczęły umierać. W mojej dziecięcej wyobraźni nie było miejsca na smutek z powodu śmierci obcego dziecka, tym bardziej, że nieznanego, z innej sali. Było natomiast zadowolenie, gdyż po pogrzebie, na którym były wszystkie mieszkanki baraku i Rosjanie mieszkający w pobliskim domu, matki zmarłych dzieci wszystkich częstowały ciastem. Skąd je wyczarowywały – trudno pojąć.

Smalec i suchary od ojca

Tęskniłyśmy za Polską, domem i ojcem. Niewiadomo było, co się z nim dzieje. Mama napisała list do jednej z naszych dawnych sąsiadek, pani Trębickiej, z zapytaniem, czy nie wie czegoś o ojcu i podała jej nasz adres. Niedługo czekałyśmy na odpowiedź. Dostałyśmy ją od ojca. Okazało się, że ojciec i pan Laszczuk również postanowili trzymać się razem. Uciekli z pociągu wiozącego ich do Niemiec i dotarli do wsi Glinki, w której obecnie przebywała, i z której pochodziła pani Trębicka. Tam się zainstalowali. Pan Laszczuk po niedługim czasie urządził się bardzo wygodnie i dostatnio dzięki swojemu zawodowi – był krawcem. Mój ojciec z łaski został przyjęty przez pewnego gospodarza. Pomagał mu w pracy i dostawał za to liche pożywienie i kąt do spania. Pan Laszczuk po całej wsi opowiadał o zaradności mojej mamy i o nieporadności, a także lekkomyślności swojej żony. Mawiał żartem, że jak wrócą ich żony, to jego przyjedzie taksówką, za którą będzie musiał zapłacić, a jak się zjawi Grabowska, to jej mężowi polepszy się byt. Jeszcze przed powstaniem powtarzał, że gdyby był mężem mojej mamy, to ulica Wolska byłaby ich.

Wkrótce do pani Laszczukowej przyszła ogromna paczka z żywnością, a my dostałyśmy słoik smalcu i trochę sucharów. Rzewnymi łzami polewałyśmy te nasze jakże skromne skarby, a przede wszystkim list. Wiedziałyśmy dobrze, że kosztem wielkich wyrzeczeń zdobył ojciec dla nas te wspaniałości. Cieszyłyśmy się, że żyje i smuciłyśmy się, że jest mu tak źle. Gospodarz nieustannie wymawiał mu, że go darmo utrzymywał.

Pewnego dnia, jeszcze przed otrzymaniem odpowiedzi na list, mama stawiała sobie karty. Jedna z sąsiadek pryczowych poprosiła, żeby powróżyć i jej. Mama wywróżyła jej duży prezent i dobre wiadomości. W naszych warunkach znaczyło to, że nadejdzie paczka z żywnością i wiadomość o bliskich z kraju. Jakoś mama utrafiła. Po niedługim czasie sąsiadka ta otrzymała od męża olbrzymią paczkę i wiadomość, że żyje, i jest mu dobrze. Coś nam z tego skapnęło. Odtąd niemal wszystkie kobiety ciągnęły do mamy po dobre wieści. Przychodzili również Rosjanie pracujący w fabryce, ba, nawet Polacy pracujący u miejscowych chłopów. Ci, co mieli coś do jedzenia, przynosili jako zapłatę garstkę mąki, kilka jabłek, kawałek chleba, trochę białego sera.

W niedziele w baraku było wesoło. Po południu przychodzili Rosjanie z harmoszką, w kuchni tworzyło się koło patrzących, a w środku odbywały się tańce.

Ucieczka

Zaczęło robić się zimno. Sąsiadka z pryczy za coś tam uszyła nam obydwóm spodnie z koca, proste, z gumkami u dołu nogawek i w pasie. Mama często powtarzała ciche życzenie, żeby tylko znaleźć się we Wrocławiu, bo stamtąd jest szosa prosto do Warszawy. Projekt ucieczki wyszedł chyba od Niny. Po sobotnim przydziale Nina kupiła na stacji bilety do Świdnicy. Prowiant załadowałyśmy do wózka Darka i cichcem w sześcioro wsiedliśmy do pociągu. Na miejscu Nina miała kupić bilety do Wrocławia. Na tę okazję nauczyła się niemieckich słów potrzebnych do ich zdobycia. Bilety zdobyła bez przeszkód i w poczekalni dworcowej jak typowi podróżni popijaliśmy przy stoliku lemoniadę oczekując na pociąg. Opaski z literą „P” były oczywiście schowane. Nie siedzieliśmy długo, gdy przed nami jak spod ziemi wyrosło dwóch żandarmów, którzy nas wylegitymowali i zrewidowali. Że była to ucieczka, nie mieli wątpliwości. Zaprowadzili nas do komisariatu i zamknęli w areszcie. Dostałyśmy zupę. Wszystkie moje towarzyszki zachwalały ją, mama mówiła, że to ta sama zupa, jaką jedzą niemieccy żandarmi, a więc musi być dobra. Tłumaczenia były daremne, nie chciałam jej jeść. Jadłam chleb kosztem mamy i Niny, bo tylko chleb tolerowałam.

Następnego dnia zaprowadzono nas do urzędu pośrednictwa pracy i postawiono przed oblicze jakiegoś urzędnika. Nie wypierałyśmy się ucieczki. Mamusia wystawiła mnie przed sobą jako główny powód naszej eskapady mówiąc, że ma „kinde krank” (chore dziecko) i musi jechać do kraju, żeby mnie móc dobrze odżywić. Przez tłumacza zapytano nas, gdzie chciałyśmy jechać. Powiedziałyśmy, że oczywiście do Warszawy. Odpowiedziano nam, że Warszawy już nie ma. Patrzyłyśmy na mówiącego jak na majaczącego w gorączce. Nie uwierzyłyśmy w żadne jego słowo. Treść jego wypowiedzi nie mieściła się nam w głowie: „Warszawy nie ma? Jak to nie ma? Warszawy…? Naszego miasta – wielkiego miasta – nie ma? Gdzie niby nagle się podziało…?”. Mama powiedziała więc, że w takim razie pojechałybyśmy na wieś koło Sochaczewa, gdzie mieszkają znajomi i gdzie są nasi ojcowie oraz mężowie. Wówczas urzędnik wygłosił poważną mowę mniej więcej tej treści: „Tam jest w tej chwili front i byłybyście narażone na głód, poniewierkę i przemoc sowieckich żołnierzy, a tutaj jesteście pod naszą opieką, damy wam jeść i nic złego się wam nie stanie”. Powiedział też, że planowany jest wywóz matek z dziećmi do Generalnej Guberni i jeśli to nastąpi, będzie o nas pamiętał, a tymczasem mamy uczciwie pracować dla dobra niemieckiego narodu i Fűrera.

„Do domu” odwieźli nas żandarmi. W ten sposób skończyła się nasza nikła nadzieja na wolność i powrót do kraju. Niemcy, z którymi zetknęliśmy się w Bystrzycy Górnej, nie byli źli jak na panujące czasy. W fabryce ich rodacy pracowali dwanaście godzin, tak samo, jak Polki i Rosjanie. Nie bito nas, mieliśmy swobodę poruszania się, poza tym nie żyliśmy za drutami.

Nina i inne dzieci pracowały w oddzielnej, przeszklonej hali na pierwszym piętrze, z oddzielnym wejściem po schodach. Najmłodsi składali zawiasy pracując młotkiem na kowadle pod nadzorem garbatego majstra nazwiskiem Szprige. Całą fabrykę pod względem technicznym nadzorował inżynier, ryży blondyn, którego Polki nazywały Rudym. Kiedy się zbliżał, ostrzegały się wzajemnie, cicho przekazując sobie hasło: Rudy. Wkrótce Niemki przejęły zwyczaj. Na widok wiadomej osoby – „Rudy” szeptali już wszyscy. Właściciel fabryki był spokojnym, cichym człowiekiem, który nie wadził nikomu. Zdarzało się, że w hali u Niny dzieciaki, znużone monotonną pracą, urządzały sobie zabawę w chowanego. Szukającym zaś zostawał… herr Szprige. Jedno z dzieci stawało w oknie na czatach.

Wszystkie matki całą swoją inwencję wkładały w to, aby z niczego ubrać swoje dzieci. Mimo ich największych starań i tak nie udawało się skompletować całej, potrzebnej każdemu, garderoby. Wśród nas znajdowała się również, zupełnie sama czternastoletnia Stefa. Jej rodziców zabito jeszcze w Warszawie. Nie miała więc nikogo, kto starałby się o ubrania dla niej. Wtedy, o dziwo, z inicjatywy her Szprigego, Niemki z fabryki zrobiły jej na drutach czapkę, szalik, rękawiczki i skarpetki. Przyniosły też podniszczone spodnie i kurtkę.

Mama początkowo pracowała przy maszynie w dużej hali. Było tam kilkadziesiąt stanowisk pracy. Potem została przeniesiona do innej, niewiele mniejszej. Stało tam urządzenie, które miał ogromnie długie i wysoko zawieszone pasy transmisyjne – to właśnie przy nich kazano mamie pracować. W drugiej części hali stał ogromny piec, przez którego drzwi dwudziestoletni Rosjanin Kola wkładał i wyjmował szczypcami rozżarzone żelazo. W każdą sobotę Kola, jak wszyscy Rosjanie, kończył pracę wcześniej. Wraz z resztą Rosjan gdzieś jeździł. Na moje pytanie gdzie, odpowiadał, że do teatru. Polki mówiły między sobą, że Niemcy podlizują się Rosjanom i dlatego ci dają im pewne ulgi.

Powrót do kraju

Pewnego dnia Wąsal oświadczył, że szykuje się do Polski transport kobiet z dużą ilością dzieci. Krążyła pogłoska, że Amerykanie postawili ultimatum: albo Niemcy zwolnią matki z dziećmi albo oni zburzą znajdujące się w górach zbiorniki wodne, co groziło zalaniem okolicy w promieniu dziesięciu kilometrów. Wiadomość podana przez Wąsala potwierdziła się wkrótce. W pierwszej turze do Generalnej Guberni wyjechała od nas kobieta z siedmiorgiem dzieci i pani Laszczukowa. W następnej kolejności byłyśmy my. Dostałyśmy prowiant na drogę: po ćwiartce chleba i małej kostce sztucznego miodu. Pierwszą, brzmiącą cudowną polszczyzną, nazwą stacji, była Częstochowa. Wysiadłyśmy na chwilę i poszłyśmy do bufetu. Wokół rozbrzmiewał wspaniały, swojski gwar ojczystego języka, wszędzie kręcili się Polacy. Ogarnęło nas wielkie wzruszenie. Mama wydobyła schowane głęboko polskie pieniądze i kupiła nam chałkę. Prawdziwą, polską, bielutką… Jadłyśmy małymi kęskami delektując się, chwytałyśmy nawet najmniejsze okruszki, żeby nic z tego smakołyku nie uronić. Ogromna radość ściskała gardło.

W Krakowie, wprost ze stacji zaprowadzono nas do punktu RGO (Rada Główna Opiekuńcza – centralna polska instytucja opieki społecznej działająca w Generalnej Guberni w latach 1940-45). Po drodze, przygodnie napotkani przechodnie wypytywali nas, cośmy za jedne, skąd i dokąd jedziemy. Od kilku z nich usłyszeliśmy obelgi i wyzwiska. Od swoich, od Polaków! W polskiej mowie, za którą tak tęskniłyśmy…! Wytykano nam powstanie, zarzucano brak odpowiedzialności, urągano, że teraz trzeba nas żywić i komentowano, że dobrze nam tak! Bardzo dotkliwie raniły nas te krzywdzące oskarżenia i obelgi. Jeśli ktoś miałby potępiać powstanie i jego przebieg, to my, warszawiacy, jako ci, którzy najdotkliwiej odczuli jego skutki. Ale w naszym środowisku powstanie było traktowane jak wielkie dzieło, z którego byliśmy dumni.

W punkcie RGO dostałyśmy po kubku gorącej kawy z mlekiem i suchary wojskowe. Zakwaterowano nas w starym, mrocznym i zimnym klasztorze o wilgotnych murach. Biegały tam swobodnie szczury. Po tygodniu wydali nam dokumenty i mogłyśmy ruszyć dalej. Pojechałyśmy pociągiem do Skierniewic, żeby stamtąd dostać się do wsi Glinki. Szłyśmy szosą, podwożone czasem kawałek przez furmanki. Mróz był tęgi, śnieg skrzył się w słońcu i skrzypiał pod nogami. Do wsi Bednary, już po zmroku, podwiózł nas jakiś chłop i pozwolił wejść do chałupy. Było tam ciepło, rozchodziły się nęcące zapachy przygotowywanych na święta potraw. Następnego dnia wypadała wszak Wigilia. Przyjęto nas gościnnie. Dostałyśmy po kawałku postnego ciasta i gorącej kawy z mlekiem. Spałyśmy w kuchni na wiązce słomy. Nareszcie nie było nam zimno. Rano ruszyłyśmy w dalszą drogę – miałyśmy do przebycia około piętnastu kilometrów. Wędrowałyśmy cały czas pieszo. W Leonowie, zamiast pójść w prawo, poszłyśmy w lewo od szosy i dotarłyśmy aż nad Bzurę. Tam zorientowałyśmy się, że coś jest nie tak, gdyż już dawno powinnyśmy być na miejscu, a tu – zamiast wsi – rzeka i pustkowie. Okazało się, że szłyśmy w odwrotnym kierunku i w ten sposób nasza droga wydłużyła się do dwudziestu kilometrów. Kolejny przystanek zrobiłyśmy już prawie u celu, we wsi, która nazywała się Bożymówka. W gościnnym domu najadłyśmy się i ogrzały. Mama postawiła gospodyni kabałę. W Glinkach u państwa Zimochodzkich, rodziców pani Trębickiej, znalazłyśmy się późnym popołudniem. Trwały właśnie przygotowania do wieczerzy wigilijnej. Nikt się nas nie spodziewał. Pani Zimochodzka postawiła przed nami talerze z parującymi, krojonymi kluskami okraszonymi skwarkami z białym, świeżym, rozgniecionym serem. Dziś mam już dużo lat. Od czasu do czasu robię taką potrawę w nadziei, że może wreszcie uda mi się osiągnąć niebiański smak, jaki miały tamte kluski. Jak dotąd nie udało mi się. Na pytanie o ojca powiedziano nam, że wyjechał do Warszawy, gdzie Niemcy przyjmowali ochotników do pracy przy umacnianiu okopów. Dopiero wtedy zrozumiałyśmy, jak źle mu tutaj było. Gospodarz z sąsiedniej wsi, u którego kwaterował, ciągle wymawiał mu jedzenie. Tu nie mogli go wziąć, bo jak przyszli obaj z Laszczukiem, to było już na miejscu dwóch innych uciekinierów. Ogarnął nas wielki żal. Mama omówiła tę sprawę z Laszczukami i Zimochodzkimi, i pojechała śladem ojcem. My też chciałyśmy jej towarzyszyć w tej podróży, ale mama, bardzo rozsądnie, wolała nas zostawić w cieple i mieć pewność, że nie będziemy głodne. Nie wiem, jakim cudem, ale mama szybko odnalazła ojca w Warszawie i niebawem byliśmy już wszyscy razem. Mama przywiozła do sprzedania jakieś ciuchy kupione we Włochach za przedpowstaniowe pieniądze ukryte gdzieś w zakamarkach palta. Wynajęła pokój u gospodarza w sąsiedniej wsi Dołowatce. Zamieszkaliśmy tam we czworo.

Mamusia zabawiła z nami bardzo krótko, tyle tylko, żeby nas jakoś urządzić i pojechała do Włoch po następną partię towarów do sprzedania. Ze wsi wiozła na handel mąkę i kaszę. Znów na nią spadł ciężar utrzymania nas czworga. Mieszkałyśmy u tego samego gospodarza, u którego wcześniej pracował ojciec, ale nasza pozycja znacznie wzrosła, gdyż mama za wszystko płaciła gotówką. Dla tego człowieka gotówka liczyła się najbardziej. Jedzenie, co prawda, było marne, ale przynajmniej go nie brakowało. Wkrótce zjawiła się mama i oznajmiła, że tylko patrzeć, jak Warszawa będzie wolna, i że czas wracać do domu. Rodzice postanowili, że na razie pojadą we dwoje, a po nas wrócą później. Jednak Nina uparła się, że pojedzie z nimi. Zostawili mnie więc samą. W jakim zakresie zabezpieczyli mnie materialnie u gospodarzy – tego nie wiem – w każdym razie zaczęło się dla mnie istne piekło. Miałam wymawiany każdy kęs chleba, każdą łyżkę zupy. Przez matkę gospodarza byłam wyzywana od darmozjadów i podrzutków. Mówiła, że rodzice nie przyjadą po mnie i na ich głowy spadnie jeszcze jedna gęba do żywienia. Gospodarz nic nie mówił, tylko patrzył na mnie spode łba. Było mi bardzo źle, pod jego spojrzeniami cofałam się ze strachu pod ścianę. Do tego bardzo tęskniłam za rodzicami. Zdarzały się też lepsze chwile, kiedy gospodyni po cichu, w tajemnicy przed mężem i teściową, dawała mi gdzieś w kąciku chleb ze słoniną. W takich momentach wzruszałam się i szłam popłakać gdzieś w ukryciu.

Droga przez mękę

Po zainstalowaniu się w wyzwolonej dopiero co Warszawie, mama z Niną wyruszyły po mnie. Ojciec został, żeby zbić łóżko do spania i zgromadzić trochę opału. Pociągi pasażerskie jeszcze nie jeździły, gdyż zarezerwowane były wyłącznie dla wojska. Mama i Nina szły więc pieszo. Miały do przebycia siedemdziesiąt kilometrów, a tego roku był wielki mróz. Nie ustawały zamiecie, szalały zawieje i zadymki. Wiatr zrywał dachy stodół. Chodzenie podczas tej zimy było koszmarem. Buty miały drewniane podeszwy. Do ich zelówek przyklejał się śnieg, szczególnie ten miękki, mało ubity. Po kilkunastu krokach pięty zapadały się, a czubki butów wznosiły. Trzeba było przystawać i zmarzniętymi rękami odrywać śnieg od zelówek. Po kilkunastu krokach sytuacja powtarzała się. Czasami podwozili je furmankami litościwi ludzie. Jedzenia ze sobą nie miały, bo i skąd.

Mama miała pieniądze i byłam pewna, że coś po drodze kupi. Pieniądze jednak okazały się bezwartościowe – w tym czasie nowe były już w obiegu. Na prośbę o sprzedanie chleba, ludzie pytali o lubelskie pieniądze. Jeśli ich nie było, nie było mowy o chlebie. Tak działo się we wszystkich napotkanych gospodarstwach. Czasem ktoś przez szparę w drzwiach wysuwał kawałek chleba jak żebraczkom. Nie było się nawet gdzie ogrzać. Mama poganiała Ninę tak, że obie prawie biegły, wiedzione już tylko wolą przetrwania.

W jednej ze wsi sołtys przymusowo wyznaczył im na noc kwaterę. Wskazany gospodarz zaprowadził je do stodoły i dał po kawałku chleba. Rano, chcąc podziękować za nocleg i przy okazji ogrzać się przed dalszą drogą, skierowały się do chałupy. Nie zdążyły do niej dojść. Gospodarz wyszedł im naprzeciw. Stanowczo nakazał poczekać na podwórku, zaś sam udał się do stodoły sprawdzić, czy czegoś nie ukradły. Dopiero po tych oględzinach mogły iść dalej. Kilka kilometrów przed Szymanowem napotkany chłop zabrał je na wóz. Zbliżał się wieczór. Mama poprosiła go o nocleg. Na to usłyszała. – Ja to bym was wziął, ale moja stara nie pozwoli. Trącaj pani tę małą, bo zaśnie i zamarznie. Do tej chałupy nie chodź pani, bo skąpi. Do tej też nie. Ta najbliższa to straszna bieda, wdowa z synem. Zarabia praniem, sama nic nie ma. Najlepiej idź pani do sołtysa, on musi wyznaczyć przymusowo. Jak na mnie trafi, to przenocuję, bo mus to mus.

Mama tego dnia nic nie jadła, a przez dwa poprzednie tylko po kromce chleba. Nina dostawała ich po kilka, a w jednym gospodarstwie wyniesiono jej nawet pół talerza barszczu. Zsiadły z wozu. Nie miały już sił i ich wola też słabła. Zmarznięte nogi i ręce były jak kołki. Niewiele myśląc zapukały do najbliższej chatki, najbiedniejszej. Drzwi otworzyły się natychmiast i buchnęła w nie gorąca para z balii. Mama nie była w stanie nic powiedzieć, zachwiała się tylko. W jej kierunku wyciągnęły się dobrotliwe ręce. U boku kobiety, niewiadomo skąd, znalazł się chłopiec i krzyknął: „Mamo, tam z tyłu stoi jeszcze dziewczyna”. Wciągnięto je do środka, rozebrano, mamę ułożono na łóżku pod pierzyną. Wpuszczano jej stopniowo do ust łyżeczką gorące mleko. Ninę również nakarmiono. Obydwie spały tej nocy pod pierzyną na łóżku chłopca, a on na wiązce słomy na ziemi. Rano, nakarmione i napojone gorącym mlekiem, zaopatrzone w chleb, wyruszyły w dalszą drogę. Chłopak wiózł Ninę sankami dobrych kilka kilometrów. Szły nigdzie nie wstępując, pieczołowicie niosąc otrzymany chleb. Do mnie dotarły wyczerpane zupełnie. Wykończony głodem organizm mamy odmówił w końcu posłuszeństwa. Jak tylko weszły za próg, mama po prostu upadła na podłogę. Teściowa gospodyni leczyła mamę ziołami i ostrożnie karmiła. Nie robiła tego dla nas, lecz ze strachu, żeby mama nie umarła – miałaby wtedy na głowie pogrzeb i jeszcze utrzymanie nas dwóch.

Jak ptaki, które wracają do gniazd

Nareszcie nadszedł czas powrotu! Poszłyśmy pieszo na stację kolejową Leonów. Dowiedziałyśmy się tam, że pociągi pasażerskie nadal nie kursują. Przejeżdżały tylko składy wojskowe i często nawet się nie zatrzymywały. Czasami jednak przystawały pociągi towarowe, ale nie wiadomo, które i kiedy. Rozłożyłyśmy się na stacji jak Cyganie, stapiając się wkrótce z tymi, którzy już czekali od kilku dni. Spałyśmy na podłodze, bo wszystkie ławki były już zajęte. Pociąg towarowy z węglem zatrzymał się dopiero czwartego dnia. Wszystkie wagony były odkrytymi platformami. Na niektórych znajdowały się strażnicze budki bez drzwi z jedną tylko, tylną ścianką. Udało nam się wcisnąć w jedną z nich. Na stojąco, smagane mroźnym wiatrem, dojechałyśmy do Warszawy na Dworzec Zachodni. Zdążałyśmy do ukochanego miasta jak ptaki, które wracają do swoich gniazd…

Warszawa przedstawiała opłakany widok. Dróżki między gruzami wyglądały jak górskie przełęcze, ulice rozpoznawało się na wyczucie. Nie można było odróżnić, gdzie chodnik, a gdzie jezdnia. Wokół widziało się jedynie zgliszcza przysypane śniegiem. Gdzieniegdzie tylko stał jeszcze szkielet wypalonego domu. Nie mogłam się doczekać, kiedy dojdziemy do naszego domu. Jak wielkie było moje rozczarowanie na jego widok – front wprawdzie stał, ale była to tylko ruina. Straszyły wypalone mury bez sufitów i podłóg, bez schodów, z pustymi oczodołami okien bez ram. Z oficyn zostały bezładnie spiętrzone kupy gruzów. Podwórko też wyglądało zupełnie inaczej – małe, bez śladu bzu i nasturcji w niczym już nie przypominało tego z moich snów.

Rodzice moi nie należeli do stada „ludzkich hien”, których wówczas, po spustoszonym wojną mieście, grasowało mnóstwo. Nie zamierzali żerować na cudzej krzywdzie. Nie wybrali nam więc ocalałego od zniszczeń lokalu, zdatnego do zamieszkania od zaraz, choć przecież można było taki znaleźć. Cóż jednak poczęlibyśmy, gdyby wrócili jego prawowici właściciele?

Naszym obecnym domem stała się suterena pod oficyną, do której wpełzało się niemal na czworakach przez dziurę wybitą w rumowisku. Na zewnątrz leżał gruz, ale mocne sklepienie wytrzymywało jego napór. Okienko oszklił ojciec wyszperaną gdzieś szybą. Na środku mieszkania własnoręcznie zainstalował okrągły piecyk węglowy, od którego rura wypuszczona została przez dziurę na zewnątrz. Łóżko stanowiła jedna, zbita z desek, duża prycza. Spaliśmy na niej wszyscy razem, we czworo, żeby było cieplej. Mieliśmy tylko jedną kołdrę wydobytą z gruzów własnej piwnicy. Kołdra została wrzucona tam kiedyś z powodu starości, kiedy rodzice kupili nową. Miała pozbijaną watę, poza tym była cienka i bez powleczenia. Z poduszkami nie było kłopotu, bo w podwórkach brodziło się w pierzu. Zbieraliśmy je po prostu rękami, tylko potem, podczas snu, kłuły nas ostre kawałki szkła…

Rodzice nie wzięli nic z obcego mieszkania czy piwnicy. Na umeblowanie naszego nowego domu składało się to, co ocalało z ruin starego i to, co ze znalezionych kawałków zdołaliśmy złożyć sami. Oprócz łóżka i piecyka przynieśliśmy kilka desek. Ułożyliśmy je misternie na cegłach. Konstrukcja ta z powodzeniem imitowała całkiem przyzwoity stół. Posiadaliśmy jeden garnek, również wydobyty z naszej piwnicy. Był duży, aluminiowy z oberwanym uchem. Służył kiedyś do gotowania szynki. Zostało nam jeszcze trochę żywności przywiezionej ze wsi: duży bochen chleba, trochę kaszy i mąki. Zapasów ubywało jednak zbyt szybko. W Warszawie nic jeszcze nie funkcjonowało. Ludzie dopiero napływali do miasta. Nie było pieniędzy, bo skąd, ani pracy, bo niby gdzie? Kiedy żywność się skończyła, mama i Nina poszły na Pragę. Przekroczyły po lodzie zamarzniętą Wisłę, żeby sprzedać obrączkę. Chciały kupić coś do jedzenia i odzież. Udało im się dostać chleb, kartofle i kaszę. Zanim jednak wróciły do domu, kartofle zmarzły. Podczas tej wyprawy spotkały znajomą, która poinformowała mamę, że w pięcioizbowym mieszkaniu, gdzie ona zajmowała jeden pokój, był wolny jeszcze jeden w dobrym stanie, a w oknach były nawet szyby. Było to na ulicy Próżnej na trzecim piętrze. Przeprowadziliśmy się natychmiast. Zgodnie ze zwyczajem wszystkich ówczesnych mieszkańców Warszawy, zostawiliśmy na wypalonym murze w domu na Wolskiej napis z nazwiskiem i obecnym adresem. Pokój na Próżnej był rzeczywiście w dobrym stanie – duży, widny, o dwóch oknach z szybami. Miał jednak dużą dziurę w ścianie prowadzącą do sąsiedniego, jeszcze niezamieszkanego pomieszczenia. Mebli w mieszkaniu nie było – pewnie zostały rozkradzione. Po podłodze walały się w nieładzie fotografie pięknej, eleganckiej kobiety i jakiegoś oficera. Ojciec wstawił piecyk przyniesiony z Wolskiej, ale rurę wypuścił tym razem przez okno, wyjąwszy przedtem szybę. Przestrzeń między rurą a oknem wypełnił dyktą.

Zupa na sprzedaż

Na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską powstało targowisko. Tam pierwszy raz od niepamiętnych czasów zobaczyłam szynkę. Wspominam jeszcze dziś jej wygląd – była piękna, wielka, sznurowana, z małą obwódką tłuszczu. Kosztowała 550 złotych za kilogram! Napatrzyłam się wtedy do syta, bo i tak nie mogliśmy jej kupić.

W domu goniliśmy resztkami kaszy jaglanej. Gotowało się ją na wodzie bez tłuszczu – danie to stanowiło cały nasz posiłek. Ciągle, na okrągło to samo – kasza jaglana. Na chleb wciąż nie było nas stać. Za ostatnie pieniądze mama kupiła trochę fasoli i kartofli, z których wspólnie ugotowałyśmy zupę. My same jej nie jadłyśmy – byłby to za duży zbytek. Garnek włożyłyśmy do kosza z wiórami i przykryłyśmy ściereczką. Mama i Nina zabrały ten skarb na targowisko. Podczas kiedy one handlowały, ja gotowałam kolejną zupę. Wróciły zmarznięte, z resztkami niesprzedanej, bo już zimnej zupy na dnie garnka. Zaraz poszły sprzedawać następną. Tę podgrzaną resztkę zjadłyśmy później we trzy, dzieląc się sprawiedliwie. Tę zupę kupowali nie tylko sprzedawcy z targowiska, ale również zwyczajni przechodnie. Wielu z nich wyłuskiwało z kieszeni ostatnie grosze, aby móc zapłacić za niespodziewany luksus, jakim był dla nich talerz gorącej, domowej zupy, często pierwszy od wielu miesięcy.

Klientów nie brakowało, lecz sprzedaż trwała zaledwie jeden dzień, gdyż zysk okazał się zbyt mały. Mama i Nina litowały się nad tymi, którzy nie mieli pieniędzy i mimo to dawały im talerz gorącej zupy. Od sąsiadki, dawnej znajomej, mama pożyczyła trochę pieniędzy, za które kupiła kilogram tytoniu. Rozważyła go w papierki po dwa, trzy i pięć dekagramów, i poszła sprzedawać. Od tej pory, wszystko zaczęło iść nieco lepiej, nie było wreszcie problemu z kupnem tej przeklętej kaszy, a mama powoli mogła spłacała nasze długi.

Pewnego dnia ojciec wracał z Wolskiej z powiązanymi blatami i nogami kilku taboretów, które wygrzebał spod gruzów naszego domu. Zamierzał je zmontować do naszego użytku. Zapadał już zmrok, gdy na drodze spotkał rodzinę z tobołkami. Widok taki nie był niczym niezwykłym, ludzie wciąż jeszcze wracali do domów bądź przybywali do Warszawy, aby się w niej osiedlić. Część wędrowała ze wschodu na zachód. Wędrowcy zaczepili ojca, gdy ich mijał. Prosili o wskazanie w gruzach miejsca, w którym mogliby spokojnie i bezpiecznie spędzić noc. On zaś popatrzył na nich, otaksował wzrokiem i powiedział.
– Bezpiecznie? Z tymi tobołkami? Tu napadają dla każdej rzeczy, butów, palta, rękawiczek czy czapki. Jak niby z takim majdanem mielibyście być bezpieczni? W tych ruinach zostalibyście nadzy i bosi!
Podróżni byli zrozpaczeni. Nie mieli się gdzie podziać. Tata ulitował się nad nimi i powiedział.
– U mnie w domu jedzenia nie ma, możecie dostać tylko kaszy jaglanej. Łóżek też nie ma, ale podłoga wolna, możecie przenocować.
Po przyjściu do naszego domu zaczęli wyciągać z tobołków jedzenie: chleb, słoninę i bimber. To oni zrobili kolację. Jaka ona była pyszna! Częstowaliśmy się jednak wstrzemięźliwie, bo przed nimi była jeszcze długa droga. Jakież było nasze przerażenie, kiedy w pewnej chwili ojciec po wypiciu pół szklanki bimbru padł jak nieżywy. Wycieńczony organizm nie zdołał wytrzymać tak stężonej dawki alkoholu. Rano goście odeszli, ale wcześniej, jedliśmy jeszcze na śniadanie ich chleb.

Po zachodzie słońca nieoświetlone miasto wyglądało jak wymarłe. Nikt, kto miał odrobinę rozumu w głowie, o tej porze nie wychylał nosa za próg. Napady w tym czasie w Warszawie były na porządku dziennym. Włosy jeżyły się na głowie ze strachu, kiedy po zapadnięciu zmroku słyszało się ze wszystkich stron wołanie o pomoc.

Wodę nosiło się do domu w wiadrze. Szło się po nią straszny kawał drogi, a ręce z trudem utrzymywały ten ogromny ciężar. Pochodziła ona z pompy znajdującej się Placu Grzybowskim, na olbrzymim podwórku, na tyłach kościoła. To był nasz obowiązek – Niny i mój – a jeszcze należało do nas zabezpieczenie opału, oczywiście drewna. Na szczęście tego było mnóstwo. Wszędzie z gruzów wystawały niedopalone listwy, futryny i deski. Po drewno chodziło się jednak całą grupą. Była to wielka przygoda.

Pewnego dnia obydwie siedziałyśmy w domu i piekłyśmy z otrąb placki na blasze. Ponieważ były to już resztki – a stanowiły pożądaną odmianę po nieśmiertelnej kaszy – postanowiłyśmy z jedzeniem poczekać aż upieczemy wszystkie. Wtedy się podzielimy i będziemy miały wrażenie, że jest ich więcej. Decyzja ta zemściła się na nas okrutnie. Gdy stałyśmy przy piecyku, przyszedł znajomy ojca. Usiadł w pobliżu i grzał sobie ręce, zjadając przy tym kolejno upieczone placki. Bez słowa odprowadzałyśmy wzrokiem jedzenie. Wstydziłyśmy się zaprotestować. Jak już wszystko zjadł, to sobie poszedł.

W tym czasie, wzdłuż całej ulicy Marszałkowskiej, jak grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać sklepiki. W budkach, w nietynkowanych pomieszczeniach