Zbigniew Fedus

Zbigniew Fedus

Zbigniew Fedus urodził się w 1930 roku w Medwedowcach koło Buczacza. W lutym 1940 roku z rodzicami i siostrą został deportowany do Kraju Krasnojarskiego. Z mamą i siostrą wrócił do kraju w lutym 1946 r. Ukończył Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Wrocławskiego. Dziś emerytowany nauczyciel akademicki, filolog, leksykograf, publicysta, recenzent, instruktor fotografii. W 1998 r. w wydawnictwie „Biblioteka Zesłańca” wydał książkę wspomnieniowa pt. „Syberia wryta w pamięć dziecka.” Mieszkał we Wrocławiu.

Wspomnienia Zbigniewa Fedusa

Opis życia codziennego na Dolnym Śląsku w latach powojennych

Tata wraca z wojny

Parę tygodni po zakończeniu wojny 8 pułk piechoty im. Romualda Traugutta I Armii Wojska Polskiego skierowano spod Berlina w rejon Kraśnika. Do zwalczania band. We wrześniu 1945 roku ojciec został zdemobilizowany i skierowany na osiedlenie w Lwówku Śląskim. Zanim tam dojechał, mieszkał kilka tygodni u szwagierki Genowefy Jedlińskiej w Przemyślu. Czekał u niej na powrót rodziny z zesłania. Bez rezultatu. Wreszcie z dokumentem w kieszeni dojechał przygodnymi ciężarówkami do Lwówka Śląskiego. Od wojennego, radzieckiego komendanta miasta dostał skierowanie do olbrzymiego, wielopokojowego domu. Mieszkała tam Niemka z kilkorgiem dzieci. Obok znajdowała się duża obora z krowami, chlew pełen tuczników i kilkadziesiąt hektarów pola. Ojcu zaproponowano objęcie stanowiska starosty w mieście. Gospodarka nie bardzo mu się widziała, a i stanowisko starosty niezbyt mu odpowiadało. Szukał więc zajęcia w wyuczonych zawodach – ichtiologa lub leśniczego. W listopadzie 1945 roku dostał skierowanie do pracy przy stawach w Miliczu.

Zespołem Państwowych Gospodarstw Stawowych w Miliczu – największym w Europie kompleksem stawów, bo liczącym ponad 6 tys. hektarów – zarządzał Paweł Wolny, późniejszy dyrektor Instytutu Rybactwa Śródlądowego w Żabieńcu koło Warszawy. Paweł Wolny wraz z prof. Stanisławem Sakowiczem z Instytutu Rybactwa Śródlądowego w Olsztynie i moim ojcem Władysławem Fedusem, aklimatyzowali w Polsce amura i tołtołobika, czyli tołpygę.

Powrót z Sybiru

Kolejną dobę pociąg towarowy nr 9, załadowany po brzegi ludźmi, mknął ku nowej granicy polsko-radzieckiej. Przejechaliśmy most na Bugu. Wreszcie byliśmy w Polsce po sześcioletniej tułaczce na obczyźnie w Kraju Krasnojarskim. Był 16 luty 1946 roku. Stacja kolejowa w Lublinie zatłoczona była do granic możliwości niemieckimi wagonami z radzieckim wojskiem. Z mamą i siostrą poszliśmy do miasta. Mama nadała telegram do siostry Genowefy Jedlińskiej, w którym napisała: „Jedziemy. Transport № 9. Władziu szukaj nas. Waleria”. Z siostrą Danusią poszedłem na przydworcowy bazar. Z polskimi pieniędzmi w kieszeni. Pod stacyjną ścianą siedziało kilkanaście kobiet. Handlowały żywnością. Na wszelki wypadek zatrzymaliśmy się od nich kilkanaście kroków. W mojej mentalności były to hrabianki, dziedziczki, a w najgorszym wypadku wielkie damy. A Danusia, ot tak po prostu wyciągnęła brudną „łapę”, a co gorsza pokazała palcem i spytała.
– Co to jest?
– To są tu bułki – odpowiedziałem
– Ahaaa – ciągnęła. – Bułki! – A to co?
– To są wierojatno, to znaczy prawdopodobnie kajzerki – odpowiedziałem z pewnym wahaniem.
– Co to są kajzerki? – zapytała znowu.
– Przecież widzisz, że są to też bułki, tyle, że posypane makiem.
– Nie dosyć, że bułki, to do tego jeszcze z makiem. Pojąć w żaden sposób nie mogę.
– Bo widzisz i bułki i kajzerki są po prostu „burżujskim pieczywem”. Nam wystarczy chleb i ziemniaki, byle dużo. Może ja kupię dla każdego z nas po jednej bułce?
– Kup, kup i te kajzerki, czy jak im tam i bułki też i kiełbasę kup.
Nie bardzo wiedziałem, jak do tych dam mam się zwracać i jak je przekonywać, by zechciały sprzedać bez kartek takie piękne pieczywo. Brakowało mi bardzo wielu polskich słów.
– Proszę dać nam, ale bez tałonczikow, to i eti, i jeszcze to…
– A ty synku czemu taki brudny i obdarty? Kim jesteście dzieci? A pieniądze?
– Jesteśmy Polakami – odpowiedziałem. Wracamy s Sibiri, dieńgi…, tysz miejem… – nie pozwoliła mi dokończyć.
– Aaa, Z Sybiru… Z Sybiru…Pieniędzy nie wzięła…
W ostatnich dniach lutego 1946 roku nasz pociąg towarowy zatrzymał się w Chociwelu w województwie szczecińskim. Zajęliśmy najmniejszy pokoik w okazałej willi. Nasz cały ówczesny dobytek mieścił się w panieńskim kufrze mamy. Można go obecnie oglądać w Muzeum Miejskim Wrocławia. Ja z Danusią poszliśmy do szkoły. Mama zatrudniła się na poczcie… 3 marca 1946 roku mama napisała do Przemyśla do siostry Genowefy Jedlińskiej: „Ja nie milczę, piszę bezustannie, gdyż jestem zmuszona. Mam już dość życia w milczeniu. 10 lutego upłynęło 6 lat. Przejrzałam dziś na oczy, świat mi odkryły. Gieniu, mam nadzieję, że Ty powinnaś wiedzieć lub mieć jakiekolwiek wiadomości o Władziu. I tu na miejscu już dużo wojskowych, przyjeżdżają po swoje rodziny. Gieniu, telegrafuj jedno słowo, że „Władzio żyje”. Nie jestem w stanie dzieci posłać do szkoły, by poznały miłość Boga i Ojczyzny. […] Dziś po sześciu latach byłam w kościele na mszy świętej i to prawie całą przepłakałam, gdyż nigdy nie myślałam, że ja wrócę na ziemie polskie… Gieniu, polecam się pamięci Twojej i czekam niecierpliwie na coś od Ciebie pocieszającego. Wala”.

Niedługo czekaliśmy na pocieszające wiadomości. Cztery, pięć dni później w drzwiach naszego pokoiku zatrzymał się polski żołnierz ubrany w mundur, wojskowy płaszcz, z pistoletem u boku i rogatywce z orłem w koronie. Nie poznałem ojca. Pewnie dlatego, że zapamiętałem go w syberyjskim odzieniu: obszarpanych, watowanych spodniach, połatanej kufajce i postrzępionej uszance. Ale mama poznała. Kiedy go zobaczyła, zemdlała.

Na zachód do nowego domu

8 marca cała nasza czwórka siedziała w przedziale pociągu osobowego do Milicza w województwie wrocławskim. Parę godzin później kolejką wąskotorową relacji Wrocław – Sulmierzyce dojechaliśmy do Potaszni. Zamieszkaliśmy tuż nad jednym z licznych stawów, w ograbionej doszczętnie przez szabrowników – pod nieobecność ojca – rybakówce. Ocalało jedynie pięć karabinków służbowych i pięć zamków do tych karabinków schowanych na strychu. Ocalała też – dziś już zabytkowa – lampa naftowa na suficie jednego z pokojów. Owa rybakówka to były średniej wielkości trzy pokoje, obszerna kuchnia z piecem chlebowym, wędzarnia i spora spiżarnia. W skład budynku gospodarczego wchodziła obórka na trzy krowy, chlewnia, kurnik, drewutnia, gołębniki pod zadaszeniem. Na podwórku stały dwie piętrowe klatki na króliki, studnia z kołowrotem, a za budynkiem gospodarskim wygódka i obszerny, przylegający do rybakówki i budynku gospodarczego, ogród warzywny. Ten warzywny ogród rodzice błyskawicznie skopali, mama zaś posadziła i zasiała najprzeróżniejsze rośliny. Najbardziej doskwierał nam brak jakiejkolwiek łączności ze światem i kompletny brak jakichkolwiek środków komunikacji. Nawet po chleb kartkowy trzeba było chodzić pieszo do położonych o 5 kilometrów od Potaszni Gądkowic. Ojciec kupił więc w Miliczu rower. Tym podskakującym rowerem jeździłem do Możdżanowa. Była to ostatnia wieś po polskiej stronie przedwojennej granicy. Raz, bez większego trudu, kupiłem kwokę i kilkanaście jaj. Innym razem przywiozłem parę młodych króliczków, gołębie…Podczas któregoś wyjazdu przywiozłem nawet prosiaczka. Stopniowo więc zapełniały się budynki gospodarcze; w obórce pojawiła się krowa. I to nie byle jaka krowa, lecz krowa przydziałowa – unrowska. W chlewni pokwikiwał prosiaczek, w króliczej klatce rozmnażały się króliki, pod strzechą gruchały gołębie… Po podwórku kwoka prowadziła stadko żółciutkich kurczaczków. Nieco później pojawiły się kaczki, indyki, panterki, solidne stadko gęsi – na pierze na poduszki i pierzyny…

W obszernej sieni, na ścianie obok drzwi prowadzących do wędzarni, zawisł drewniany, monstrualnych rozmiarów telefon na korbkę. Czynny był tylko do godziny 15, ale łączył nas ze światem – pocztą w Miliczu, dyrekcją zespołu rybackiego w Miliczu i ze stacją kolejową. Na stację co jakiś czas przybywały wagony z karmą dla ryb i należało ją w ściśle określonym czasie rozładować i przewieźć do Potaszni. W przeciwnym razie trzeba było płacić tzw. postojowe, czyli osiowe. Prawie równocześnie z pojawieniem się światła tato zdobył dwuzakresowe lampowe radio marki Telefunken. W tym samym mniej więcej czasie tato otrzymał nominację na administratora w Gospodarstwie Rybnym Potasznia-Gądkowice-Kolędy. Otrzymaliśmy stary, zdezelowany amerykański ciągnik marki Ford i prawdziwe techniczne cudeńko – kosiarkę spalinową produkcji czechosłowackiej do koszenia szuwarów i wszelkiego zielska na stawach. Dotąd, zwłaszcza w okolicach brzegów, szuwary usuwano kosami ręcznymi. A w domu-rybakówce pojawiali się coraz to nowi goście, przede wszystkim siostry i bracia mamy. Do kuchni mamy goście ciągnęli niczym pszczoły do miodu. Zdumiewające jednak u mamy było to, że zawsze znajdowała czas na wszystko i dla wszystkich, nawet na haftowanie, szydełkowanie, szycie. Przędła wełnę na kilimy i na bardzo modną wówczas odzież samodziałową. W Potaszni prowadziła zespół teatralno-recytatorski. Pisała do tego amatorskiego teatrzyku scenki o tematyce zesłańczej. Od drugiej połowy 1946 roku prenumerowała „Przekrój”, „Przyjaciółkę” i „Głos Wielkopolski”. Czytała je przysłowiowo „od deski do deski” przy świetle jeszcze wciąż lampy naftowej i tylko wówczas, kiedy dom pogrążał się w głębokim śnie. Kilkanaście lat później, już w Wildze koło Warszawy zaprenumerowała zamiast „Głosu Wielkopolskiego” „ Życie Warszawy”. Najważniejszym jednak celem życia „mamci” (tak na modłę wschodnią zwracaliśmy się do mamy) było wykształcenie dzieci. To jej się udało. Mama umarła w Wildze, w przeddzień planowanej przeprowadzki do Wrocławia 19 kwietnia 1967 r. Dwadzieścia lat później w Przemyślu umarł tatuś. Spoczywają na cmentarzu św. Wawrzyńca we Wrocławiu. W lipcu 1946 roku pojechałem po raz pierwszy do Wrocławia. Z polecenia mamy miałem odwiedzić wujka Władzia Dorosza, najstarszego brata mateńki, który mieszkał przy ul. gen. Sowińskiego. Pojechałem kolejką wąskotorową relacji Sulmierzyce-Wrocław. Kończyła ona swój bieg w okolicy dzisiejszego Placu Staszica. Natrafiłem na małą księgarenkę przy ul. Pomorskiej; mieściła się w suterynie solidnie zniszczonego domu. Kupiłem „Iliadę” Homera. Stała się ona zaczynem domowej biblioteki liczącej kilkaset woluminów. Brnąc ulicami zburzonych domów doszedłem do rynku. Naprzeciw dzisiejszego kantoru przy ul. Świdnickiej działał fotoplastykon. Obejrzałem program o Lwowie. Obok fotoplastykonu znajdowało się stoisko z książką radziecką. Sam nie wiem dlaczego kupiłem monografię o Włodzimierzu Majakowskim. I jakby mało było tych atrakcji wielkiego miasta, zahaczyłem o Plac Nankiera – jedno z największych targowisk starociami ówczesnego Wrocławia. Do wujka Władzia dobrnąłem grubo po północy. Po powrocie do domu ową „Iliadę” opieczętowałem pieczątką Państwowego Gospodarstwa Rybnego. Znaczyć to miało w mojej ówczesnej mentalności, że „Iliada” jest moją i tylko moją własnością, a pieczątki najlepiej ten fakt potwierdzają.

Radzieckie polowania

Któregoś niedzielnego, sierpniowego poranka 1946 roku zerwałem się z pościeli zlany potem. Półprzytomny zapytałem ojca.
– Zaczęła się wojna, czy co? Kto kogo atakuje tatusiu?
– Jak zwykle atakują Rosjanie. Tym razem Zbysiuniu atakują kaczki.
– Kaczki?
– No i sporadycznie gęsi – dodał tato z uśmiechem.
Wiele lat w Legnicy mieściło się dowództwo Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej, a jego oficerowie upatrzyli sobie Potasznię jako rewir polowań na kaczki. Były niedziele, że zjeżdżało na polowanie 100-150 chłopa. O świcie obstawiali prawie wszystkie groble stawów. I walili z broni śrutowej nie żałując nabojów. A kaczki jak oszalałe przelatywały z jednego stawu na drugi. Wielokrotnie przyglądałem się tym polowaniom i nadziwić się nie mogłem, jak można tak psuć naboje, które wówczas liczyły się na wagę złota – były ściśle reglamentowane. Ojciec, oprócz wspomnianych wcześniej karabinków kawaleryjskich, miał do dyspozycji służbową dubeltówkę przeznaczoną przede wszystkim do odstrzału czapli. Odstrzeliwał je ojciec masowo, przy moim znaczącym zresztą udziale. Za nogi odstrzelonej czapli płacono 150 zł, czyli prawie jedną czwartą ówczesnych miesięcznych poborów ojca oraz dwa bezpłatne naboje za każdą odstrzeloną czaplę. Mama niejednokrotnie mówiła.
– Zbysiu, potrzebne są dwie kaczki na obiad.
Po godzinie, dwóch zapotrzebowanie mamy wypełniałem. Stąd mój wyjątkowo krytyczny stosunek do polowań radzieckich oficerów. Nazywałem ich psujkami naboi. Z mojej oceny wynikało, że na sto strzałów padało nie więcej niż dziesięć kaczek. A w myślach niejednokrotnie rozmyślałem, czy oni w czasie wojny też tak niecelnie strzelali.

Któregoś sierpniowego ranka zatrzymał się przed rybakówką samochód osobowy. Wysiadł z niego radziecki oficer. O czymś rozmawiał z ojcem. Ten coś tłumaczył oficerowi, wskazywał to jedną, to drugą ręką różne kierunki… Oficer poprosił o łódź. Otrzymał wyjątkowo kiepsko sterowną krypę do rozwożenia karmy dla ryb. Cuchnęła niesamowicie śledziami. Miałem być sternikiem tego pływającego monstrum. Popłynęliśmy na drugą stronę stawu pod szuwary. Kaczki regularnie zrywały się z zarośli, pułkownik regularnie, celnie strzelał. Ustrzelone odnajdywaliśmy bez większego trudu, podstrzelone zaś zaszywały się w szuwarach. Poprosiłem pułkownika, by pozwolił i mnie zapolować.
– A utok strelat umiejesz? – zapytał.
– Utok toże – potwierdziłem.
Powiedziałem, że myślistwem zajmowałem się w Kraju Krasnojarskim. Polowałem tam przede wszystkim na jarząbki, głuszce, gęsi, zwierzaki futerkowe. Z zainteresowaniem patrzył na mnie.

Biesiada z Rokossowskim

Kilka dni później, niedaleko naszego domu, dwaj żołnierze wynieśli z ciężarówki nową, sporej wielkości plandekę. Starannie ją rozwinęli. Na środku plandeki pojawiło się najpierw średniej wielkości wiadro obranej cebuli, dwa pełne wiadra kiszonych ogórków, pęta trudnych do zliczenia kiełbas, połcie grubej, wędzonej słoniny ułożonej na desce, dwie skrzynki litrowych butelek z wódką. Dochodziła dziesiąta. Myśliwi schodzili ze swoich stanowisk i jak na komendę, najpierw łamali broń, wyłuskiwali z luf naboje, odpinali przytroczone do pasków kaczki, w końcu rozpięli pasy z nabojami. Ustrzelone ptactwo starannie ułożyli w cieniu krzaków, a pasy i broń zanieśli do ciężarówki. Kiedy usiedli na plandece, zrobiło mi się nieswojo. Ile było takich „biesiadnych stołów” w Potaszni, nie wiem. Palili przeważnie biełomory. Wyraźnie na kogoś czekali. Nagle dostrzegłem poznanego przed kilkoma dniami pułkownika. Przedstawił mnie jako sibirskogo zameczatelnogo ochotnika. Za chwilę dostrzegłem, jak kilku żołnierzy taszczyło kilkunastomiesięcznego dzika. Mnie również poproszono do biesiadnego, polowego stołu. Zgodziłem się bez chwili wahania, tym bardziej, że wciąż jeszcze byłem bez śniadania. Nęciły mnie przede wszystkim pęta kiełbas. Do przybyłego leżący zwracali się z wyjątkowym szacunkiem: Konstantin Konstantinawicz. (Konstanty Rokossowski). Jeden z żołnierzy podał Konstantinowi Konstantiwiczowi szklankę o grubych ściankach, drugi napełnił ją wódką.
– No, cóż chłopcze – zwrócił się do mnie Rokossowski. – Wypijmy za przyjaźń – zarządził po polsku z wyraźnym, rosyjskim akcentem i podał mi szklankę wypełnioną po brzegi. Byłem przerażony.
– Piej, piej – powtarzali leżący.
„Mój” pułkownik wcisnął mi w rękę ogórek, inny podał solidny kawał kiełbasy. Wypiłem… Szklanka krążyła, a leżący zwracali się do mnie po imieniu. Kiedy doszła do mnie druga kolejka, zdecydowanie odmówiłem. Kręciło mi się coraz bardziej w głowie. Ciągle myślałem, że stracę motocykl. Nie straciłem. Dojechałem nawet nim do domu i straciłem przytomność. Był to mój pierwszy i ostatni w życiu stan nieważkości.

W Potaszni tato zarządzał dużym, prawie 600-hektarowym kompleksem stawowym położonym w czterech oddalonych od siebie wsiach. W skład ówczesnego Państwowego Gospodarstwa Rybnego z siedzibą w Potaszni wchodziły też stawy położone w Bartnikach, Gądkowicach oraz Kolędach. Stawy wymagały nadzwyczajnych zabiegów i częstokroć natychmiastowych działań. Wiele mnichów wymagało natychmiastowej naprawy bądź wymiany. Nie było nawet karpiowych stawów tarliskowych i karmy dla ryb. Sprowadzane ze Stanów Zjednoczonych sorgo docierało nieregularnie. Radzono więc i zastanawiano się, jak zapobiec nieszczęściu. Za niewykonanie planu dostaw ryb dla państwa i na eksport sądzono za sabotaż gospodarczy. Postanowiono sprowadzać znad morza soloną ikrę i mlecz śledziowy. Wkrótce tuż za rybakówką pojawiły tysiące beczek z ikrą i mleczem, i co najważniejsze, tanią karmą. Skuteczność tej karmy w całej rozciągłości potwierdzały kontrolne odłowy. Radość dyrektora zespołu rybackiego Pawła Wolnego i ojca nie miała granic. Do czasu. Duży procent odławianych co roku jesienią karpi była eksportowana za granicę, w tym do Włoch. Ci ostatni reklamowali, że oni co prawda otrzymują zamówione dostawy karpi, jednak nie wiedzą dlaczego te karpie dostarczone z hodowli milickich w smaku są po prostu śledziami. Od czego więc pomysłowość? Odtąd karpie przeznaczone na eksport odławiano parę tygodni wcześniej niż zwykle i po przetrzymaniu w specjalnych stawach – zimochowach – karp milicki uzyskiwał normalny, karpiowy smak.

Szkolne perypetie

Na drugi czy też może na trzeci dzień po przyjeździe do Potaszni, ojciec zapisał moją siostrę do piątej klasy, a mnie do siódmej. Kierownikiem szkoły i nauczycielem od wszystkiego był pan Jakubowski. Lekcji było niewiele. Większość czasu lekcyjnego graliśmy w dwa ognie. W czerwcu, jak Bóg przykazał, skończyłem „potasznicką akademię”! Moje dotychczasowe wykształcenie było wyjątkowo kulawe. Czwartą klasę syberyjskiej „akademii” ukończyłem w Czegaszecie w 1943 roku, do piątej klasy uczęszczałem w 1945 roku w „Industrii” na Ukrainie cztery miesiące, do szóstej w 1946 roku, też na Ukrainie prawie cztery miesiące. Przy okazji na Ukrainie zdobyłem uprawnienia traktorzysty. Uczniem siódmej klasy – już w Polsce – byłem zaledwie trzy miesiące. Równocześnie z zakończeniem edukacji w szkole podstawowej przystąpiłem wraz z siostrą do I komunii świętej w Gądkowicach. Udzielił nam jej ksiądz proboszcz Kazimierz Korfanty.
We wrześniu 1946 roku byłem „już” uczniem pierwszej klasy Państwowego Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu. Zapisano mnie w dokumentach pod numerem 230 Faktycznie wciąż jeszcze byłem analfabetą. Przy szkole działał internat. Mieścił się w narożnym budynku przy pl. Armii Czerwonej (obecnie ks. Waresiaka). Naprzeciw internatu znajdował się nieduży ogrodzony placyk z grobem poległych w walkach o miasto żołnierzy Armii Czerwonej. W trakcie porządkowania mogił poległych o Dolny Śląsk żołnierzy, ekshumowano szczątki i przewieziono na Cmentarz na Skowroniej we Wrocławiu. Jesienią 1946 roku ogólniak zmienił swoją siedzibę. Życie kulturalnie i towarzyskie młodzieży szkolnej toczyło się w świetlicy, było w niej kilka kompletów szachów i warcabów oraz radio w ebonitowej obudowie marki Pionier. Wokół tego radia gromadziły się uczniowskie tłumy. Spece od łapania stacji wyszukiwali zapamiętale tę, która swój program rozpoczynała od: „Tu mówi Londyn”. Prawie każdy z chłopców chciał mieć własne radio. I miał. Na zajęciach praktycznych nauczyliśmy się budować radia kryształkowe. Jedną z rozrywek było oglądanie radzieckich filmów, np. „Świat się śmieje”, „Dygnitarz na tratwie”. Lataliśmy na te same projekcje po kilka razy. Pewnie dlatego, że był to dla większości z nas pierwszy kontakt ze sztuką filmową. Ale ze sztuką przez wielkie „S” zetknęliśmy się w 1948 roku, po oddaniu do użytku szkolnej auli. Przyjeżdżała do nas Rychterówna, pisarze – Wojciech Żukrowski, Gustaw Morcinek. Dużą popularnością wśród szkolnej braci cieszyły się organizowane przez Polski Czerwony Krzyż kursy udzielania pierwszej pomocy. Epokę świetności przeżywał też szkolny teatrzyk prowadzony przez polonistkę Klarę Dąbrowską – wystawiała Mickiewicza, Moliera, Sofoklesa, Schillera, Karpińskiego, Słowackiego, Prusa, ale też w moim tłumaczeniu opowiadania Czechowa. Moją milicką edukacją znacząco poszerzył Związek Harcerstwa Polskiego, do którego wstąpiłem 4 października 1946 roku do drużyny im. Adama Mickiewicza. W harcerstwie dosłużyłem się stopnia ćwika, funkcji zastępowego i sześciu sprawności: m. in. tłumacza, kolarza, ratownika. Szczególną intensywność przejawiał jednak w szkole Związek Walki Młodych, a od 1948 r. Związek Młodzieży Polskiej. Organizacje te czerpały natchnienie i instrukcje z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tymi dwiema organizacjami kierował Tadeusz Roszyk, syn przedwojennego emerytowanego kapitana Wojska Polskiego. Po Tadeuszu Roszyku ZMP kierował Zbigniew Świca. Jedynie profesor fizyki Aleksy Kuszczak spośród grona nauczycielskiego traktował zetempowskiego działacza bez najmniejszej ulgi. W tym samym czasie grono nauczycielskie uzupełnił nauczyciel łaciny. Przeżył obóz koncentracyjny, stracił wszelką równowagę psychiczną, nie potrafił w ogóle nawiązać kontaktu z uczniami, chował się często za najprzeróżniejsze meble w klasie. W podobny sposób zachowywał się na ulicy. Zobaczywszy kogoś, szukał schronienia za wszelkiego rodzaju „przeszkodami”. Ze wstydem przyznaję, że i my, uczniowie, w stosunku do tego nieszczęśnika byliśmy często szakalami odzianymi w ludzką skórę. Podobno jeden z kolegów – syn pierwszego sekretarza PPR, Romek – groził mu pistoletem, gdyż śmiał on wlepić jego sympatii pałę. Nauczycielką języka rosyjskiego była pani prof. Jasionowska, kobieta mądra, wszechstronnie wykształcona – wychowanka petersburskiego instytutu dla panien szlachetnie urodzonych, nad którym bezpośrednią pieczę sprawowała caryca. Społeczność uczniowską stanowiły osoby w wieku 16 – 17 lat, i starsze, doświadczone życiowo. Po przymusowych robotach w Niemczech, zesłańcy na Sybir, partyzanci z różnych formacji wojskowych, wielu repatriantów zza Buga, zdemobilizowani żołnierze. Ale też synowie rodziców, którzy „płynęli z prądem”. Zawsze z prądem. Ci ostatni, jako nastolatkowie, nosili nawet na lekcje legalnie posiadaną krótką broń. Olbrzymia większość uczniów wciąż jeszcze była niedożywiona, częstokroć cierpiała głód. W 1947 roku zorganizowano w szkole dożywianie. Na drugie śniadanie otrzymywaliśmy kawę zbożową i kromkę chleba omaszczoną smalcem. Dobre było i to. W internacie wyżywienie było wyjątkowo podłe i nie zawsze regularne, ale też warunki zakwaterowania były wyjątkowo uciążliwe, zwłaszcza w bursie przy pl. Armii Czerwonej. Teoretycznie zakwaterowanie i wyżywienie było bezpłatne, bo pieniędzy nie przyjmowali, trzeba było płacić tylko i włącznie w naturze: mąką, kaszami, tłuszczami, mięsem, a nawet chlebem.

Bursa przy pl. Armii Czerwonej mieściła się w trzech 18-20 metrowych pokoikach i jednym małym. Ten ostatni zajmowali dwaj dorośli i doświadczeni mężczyźni, uczniowie II klasy licealnej – Józef Maciejewski i Jan Żuławiński. Obaj sprawowali nad nami bezpośrednią „opiekę wychowawczą”. W I, II i III klasie gimnazjum moją wychowawczynią była mgr Stefania Miszczakowa – nauczycielka wychowania fizycznego dziewcząt. Podręczników jako takich nie było w ogóle, toteż na lekcjach, zwłaszcza historii i geografii, po krótkim wprowadzeniu do tematu następowało dyktowanie i żmudne notowanie tego, co podyktowała prowadząca. O wiele lepiej pod tym względem wypadały lekcje z biologii, które były ilustrowane moimi rysunkami. Co tydzień na lekcję biologii przygotowywałem rysunek: a to pantofelka, a to żołądka krowy.

Po odejściu ze szkoły panów Żuławińskiego i Maciejewskiego „reżim” w internacie znacznie złagodniał, ale wciąż jeszcze obowiązywało zbiorowe odrabianie lekcji pod czujnym okiem „nadzorcy”. No i wciąż jeszcze opłata za bursę obowiązywała w naturze. Z tego przede wszystkim względu przeniosłem się na stancję. Było to mieszkanie na I piętrze przy ulicy Stalina. Na parterze znajdowała się wędliniarnia należąca do rodziców Bolka Zajiczka. Nieustający zapach wędlin raz wprowadzał mnie w stan jakiejś trudnej do wytłumaczenia błogości, raz w stan złości, by nie powiedzieć nienawiści do właścicieli. I jak by tego było mało, najstarsza córka właścicielki mieszkania ciągle nagabywała, by zapisać się do ZWM. Była tak przesiąknięta nową ideologią, że nawet do łóżka kładła się w czerwonym krawacie. Ja również byłem przesiąknięty „praktyczną ideologią” – sześcioletnim zesłaniem do kraju „wiecznej szczęśliwości” – Wschodniej Syberii. Mniej więcej po miesiącu katuszy zapachowych i ideologicznych nagabywań zrezygnowałem ze stancji. Postanowiłem wraz kolegą Tadkiem Cieślikiem i Ryśkiem Kreczmarem – mieszkańcami Potaszni – dojeżdżać do szkoły rowerami. Codziennie mieliśmy do pokonania dwanaście kilometrów w jedną stronę. Niekiedy do Milicza dojeżdżaliśmy kolejką wąskotorową, ale kursowała ona nieregularnie i często wypadała z szyn. W miesiącach zimowych przepraszałem się to z internatem, to ze stancjami. W 1948 roku uzyskałem uprawnienia kierowcy zawodowego oraz uprawnienia na motocykl. Rodzice odkupili od wujka Władzia – najstarszego brata mamy – motocykl. Byłem kimś, bo do szkoły dojeżdżałem motocyklem.

W szkole nosiliśmy mundurki. Ogólnie zalecany był ciemnogranatowy lub czarny kolor ubioru uczniowskiego. Czapki miały krój maciejówki z daszkiem. Wokół denka czapki znajdował się otok – niebieski dla gimnazjalistów i czerwony dla licealistów. Tuż pod otokiem znajdowała się odznaka – symbol otwartej książki. Bluza i spodnie, z wszytym niebieskim lub czerwonym „lampasem”, przeważnie wojskowe, amerykańskie, kroju marynarskiego, pochodziły z darów amerykańskich i były rozdawane przez różne charytatywne organizacje, przede wszystkim zesłańcom syberyjskim oraz repatriantom zza Buga. Dziewczęta ubierały się w niebieskie, plisowane spódniczki do wysokości kolan oraz białe bluzki z kołnierzykiem typu marynarskiego. Ubiór szkolny uzupełniała przyszyta na lewym rękawie tarcza koloru niebieskiego bądź czerwonego i dowolne obuwie. W 1948 roku, decyzją Ministerstwa Oświaty, gimnazja i licea ogólnokształcące przekształcono w szkoły jedenastoletnie podstawowego stopnia. W zamierzeniu miały stać się dziesięciolatkami na wzór radziecki. Ministrem Oświaty był wówczas Stanisław Skrzeszewski, zaś rzeczywistą wykonawczynią reformy była Żanna Kormanowa. Najogólniej reforma sprowadzała się do stworzenia makarenkowskiego systemu wychowawczego opartego na zasadach marksizmu-leninizmu oraz socjalistycznej pedagogiki. Szczególny nacisk kładziono na dobór kadry nauczycielskiej, zwłaszcza w liceach pedagogicznych. Zmieniano jak rękawiczki dyrektorów szkół, przedwojennych nauczycieli i podręczniki. Stanowiska obsadzano osobami bez przygotowania pedagogicznego, przewodniczący ZMP wchodzili nie tylko w skład rad pedagogicznych, lecz również uczestniczyli w maturalnych komisjach egzaminacyjnych – decydowali w znacznym stopniu o zdaniu matury. Codziennie na korytarzach odbywały się apele. Nie powiem, że w szkole byłem orłem, ale dobrym, godnym naśladowania uczniem z całą pewnością, tak. Na lekcjach historii i geografii często zabierałem głos. 23 czerwca 1950 roku ukończyłem 10 klasę.

Paczki od cioci Petroneli

Po powrocie z zesłania w ciągu wielu lat mateńka, otrzymywała od czasu do czasu paczki z Kanady. Przesyłała je najstarsza siostra mamy Petrunia (Petronelia) Górska z Doroszów i jej mąż Antonni. Niekiedy w listach mama otrzymywała dolary kanadyjskie. Uzbierało się ich w przeciągu ponad dwudziestu lat aż osiemnaście, w większości w banknotach jednodolarowych. Było z nimi mnóstwo kłopotów. W 1952 roku ukazał się „prikaz” mówiący, że wszyscy posiadacze zachodnich oraz każdych innych środków płatniczych powinni je odsprzedać państwu. Natychmiast pojawił się u nas kupiec, pan Adamkiewicz, księgowy w gospodarstwie rybackim w Potaszni. Oferował po cztery złote za kanadyjskiego dolara. Rodzice myśleli: „No dobrze, sprzedamy Adamkiewiczowi, ale jak go przyłapią z tymi dolarami, to niechybnie wyśpiewa, że kupił je u nas”. Mateńka z uporem maniaka chciała za wszelką cenę pozbyć się trefnych pieniędzy. Bardzo się bała. Sprawa dolarów wyszła poza ściany rybakówki. Pewnego dnia zjawił się u nas Franio Sikorki, repatriant zza Buga. Rada Frania była prosta jak konstrukcja cepa. Powiedział.
– Pani Walerio, dolarów niech pani nie sprzedaje. Niech je pani włoży do butelki, butelkę zalakuje. Ja tę butelkę wezmę i zakopię naprzeciw domu pod krzyżem.
Butelka przeleżała tam nienaruszona do czasu służbowego przeniesienia ojca do gospodarstwa stawowego Niedźwiedzice z siedzibą w Goliszowie. Dolary mateńka, już w Wildze, kilka dni przed odejściem na wieczną wartę przekazała Elżbiecie, mojej żonie. Kopertę w której były przechowywane przechowuję w zbiorach pamiątek rodzinnych.
W jednej z paczek z Kanady było dla mnie wieczne pióro– ewenement w tamtych czasach. W kolejne paczce dostałem przepiękne ciemnobrązowe lakierki. Moje kanadyjskie obuwie podziwiali koledzy i koleżanki, a nawet nauczyciele dopytywali się, gdzie można takie kupić. Niedługo się nimi jednak cieszyłem, ponieważ kilka razy złapał mnie w nich deszcz. Lakierki spęczniały, rozwarstwiły się, wreszcie ku mojej rozpaczy po prostu się rozleciały. A i piórem nie nacieszyłem się długo. Rozkręciło się w dziurawej kieszeni. Pozostała mi tylko nakrętka.

Blokada matury

Dwa wakacyjne miesiące 1950 roku byłem motorzystą. Ścinałem szuwary i wszelkie zielsko czechosłowacką kosiarkę spalinową na stawach w Potaszni. Pracowali również smutni panowie z podniesionymi kołnierzami. Interesowali się bardzo gospodarką rybacką, nie tylko zresztą w Potaszni. O czym rozmawiali i czego żądali od ojca, nie wiem. Wiem jedynie, że po każdej takiej „wizycie” ojciec był bardzo zdenerwowany. Powtarzał kilkakrotnie, że są gorsi od Informacji Wojskowej. Prawdziwe trzęsienie ziemi w Potaszni nastąpiło kilka lat później. W jednym ze stawów zarybionych kroczkiem karpia, wyłowiono kilkadziesiąt sztuk szczupaków metrowej długości. Pawła Wolnego zmienił ichtiolog z Wrocławia, ojca zaś niejaki Dyjet. Ojca przeniesiono do gospodarstwa stawowego w Niedźwiedzicach.

Z rodzicami uradziłem, że w ostatnim, maturalnym roku szkolnym 1950/51 miałem mieszkać w internacie. 3 września zostałem poproszony do gabinetu dyrektora szkoły Witolda Krzyworączki. Po grzecznościowej wymianie zdań, przeszedł do rzeczy:
– Musisz przygotować się Zbysiu na najgorsze. Powinieneś przenieść się do innej szkoły, gdyż ZMP z całą pewnością „zablokuje” twoją maturę.
Po paru dniach, z zaświadczeniem i świadectwem w kieszeni, pojechałem do Wrocławia. Dostałem się do przedostatniej klasy Technikum Mechanicznego. Najważniejsze jednak było to, że miałem do przerobienia ogrom materiału z przedmiotów zawodowych i do tego jeszcze musiałem odrobić praktykę warsztatową. Do harowania byłem przyzwyczajony dlatego nie bałem się matury. Co prawda z rocznym opóźnieniem ale wiedziałem, że zdam z całą pewnością. Otrzymałem miejsce w trzyosobowym, przytulnym pokoiku w internacie. Zabrałem się ostro do roboty. Mniej więcej po tygodniu zostałem wezwany do pokoju kierownika bursy. Czekał na mnie smutny pan. Wypytywał o różne sprawy rodzinne, interesowało go prawie wszystko, co dotyczyło moich planów na przyszłość, ale też prosił, by opowiedzieć o moim pobycie w Związku Radzieckim. Tak, właśnie powiedział. Pobyt w Związku Radzieckim, a nie na zesłanie ! Było to dla mnie ostrzegawcze, czerwone światło. Bo kogo wywozili na Sybir? Oczywiście przede wszystkim wrogów Związku Radzieckiego, a w dalszej kolejności wrogów Polski Ludowej. I prawie w to wierzyłem, bo skoro musiałem, co prawda dobrowolnie, opuścić milicką szkolę, ale i tu we Wrocławiu nie było dla mnie miejsca to coś musiało być na rzeczy. Wpadłem w panikę. Na drugi dzień poprosiłem w sekretariacie o świadectwo, powiedziałem, że chcę zrobić odpis. Nigdy do tej szkoły już nie wróciłem. Noc przedrzemałem oparty o stolik w świetlicy dla dojeżdżających dzieci do szkół na Dworcu Głównym. Budziły mnie gwizdy lokomotyw, rozmowy i chichot dzieci, i wyrazisty, powtarzany wielokrotnie głos inżyniera Prawocheńskiego. „Panie Zbigniewie, jak wyrzucą pana ze szkoły drzwiami, niech pan się pcha do tej samej szkoły oknem…”. Skoro świt, wyczytałem na afiszach, że trwał nabór do technikum kolejowego, budowlanego i do liceum pedagogicznego. Postanowiłem chodzić od szkoły do szkoły i zostać tam, gdzie mnie przyjmą. Zostałem przyjęty do Technikum Budowlanego. W internacie nie chciałem mieszkać, bo tam trzeba było się zameldować, a zameldowanie znaczyło tyle, co ściągnięcie na swoją głowę smutnego pana z podniesionym kołnierzem. Postanowiłem, że na kilka dni zatrzymam się w świetlicy dworcowej. Było to wówczas znakomite przytulisko dla dojeżdżających do szkół dzieci, całodobowe i z całodobową opieką świetlicowych nauczycieli. Można było nawet otrzymać chleb omaszczony smalcem i kawę zbożową. Niebawem zdecydowałem się wycofać świadectwo z budowlanki. Postanowiłem zostać nauczycielem języka rosyjskiego. Byłem głęboko przekonany, że na kursie i po kursie języka rosyjskiego nie będą mnie prześladować smutni panowie. Pojechałem do Bydgoszczy na dziesięciomiesięczny kurs dla nauczycieli języka rosyjskiego. Dyrektorem kursu była pani Miszczukowa – rodowita moskwianka. Dwie lektorki języka rosyjskiego pochodziły z Leningradu. Były to panie w średnim wieku, siwiuteńkie, doświadczone, znakomicie, wszechstronnie wykształcone, prawdziwe – w dodatnim tego słowa znaczeniu – rosyjskie dusze. Przeżyły oblężenie Leningradu. Słuchacze kursu wywodzili się ze wszystkich krańców Polski. Jedni byli już po maturze, inni mieli ją zdawać w Bydgoszczy, jeszcze inni uczyli się dopiero dukać w języku, którego za kilkanaście miesięcy mieli uczyć.

W lutym 1951 roku zostałem zatrudniony na 1/3 etatu w 39 podstawówce w Bydgoszczy. Niebawem zdałem też maturę i dostałem propozycję dalszego kształcenia się w oficerskiej szkole KBW. Stanowczo odmówiłem. W sierpniu na adres w Potaszni otrzymałem dwa pisma: jedno z uniwersytetu informujące, że zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów na wydziale historii i drugie z Wydziału Oświaty Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, zgodnie z którym miałem podjąć obowiązki służbowe od 15 sierpnia 1951 roku w Liceum Pedagogicznym TPD z uposażeniem w trzeciej grupie i dodatkami przysługującymi nauczycielom mianowanym wraz dodatkami. O moich dalszych perypetiach życiowych mógłbym jeszcze wiele, wiele pisać, ale poprzestanę na tym momencie.