Jako kleryk seminarium duchownego w Krakowie został aresztowany w listopadzie 1950 roku za przynależność do Sodalicji Mariańskiej. Wspomina siedmiomiesięczny pobyt w więzieniach UB.
Kim był ks. Stanisław Sierla
Kapłan archidiecezji katowickiej. Urodził się 6 września 1929 roku w Chorzowie. W latach 1950-1951 więziony za udział w nielegalnej organizacji pod nazwą Sodalicja Mariańska w Katowicach. Wieloletni proboszcz parafii pw. św. Michała w Siemianowicach Śląskich, duszpasterz akademicki, a potem inteligencji katolickiej w diecezji katowickiej. Kapelan Solidarności, redaktor miesięcznika „Wiadomości Dekanalne”. Prekursor piosenki religijnej w Polsce, współorganizator festiwalu Sacrosong. Autor trzech śpiewników religijnych, wielu książek i artykułów. W 1993 roku został laureatem Nagrody im. Aleksandra Skowrońskiego „za dorobek kulturotwórczy na Śląsku i w całej Polsce”. Od 1996 roku był honorowym obywatelem miasta Siemianowice Śląskie. Mieszkał w Świbiu koło Gliwic.
Wspomnienia ks. Stanisława Sierli
Od 1947 roku następowała w Polsce coraz ostrzejsza konfrontacja między władzą państwową a Kościołem katolickim. Komuniści poczuli się zagrożeni przez Kościół w zdobyciu pełnej władzy nad narodem. Ludzi na stanowiskach, a nawet zwykłych robotników wciągano siłą do partii komunistycznej, zwłaszcza do PPR. Młodzież zaś zmuszano do wstępowania do ZMP. Odmowa pociągała za sobą odpowiednie konsekwencje w zakładach pracy i szkołach. Tworzono szkoły TPD – bez nauki religii. Wreszcie w roku 1948 nastąpił całkowity zakaz działalności organizacji katolickich i bractw religijnych. Kościołowi odebrano prawo do działalności charytatywnej poprzez Caritas i zabrano wszystkie szpitale oraz domy opieki społecznej. W tej sytuacji postanowiliśmy we wrześniu 1949 roku oficjalnie rozwiązać Sodalicję Mariańską, a właściwie jej zarząd. Nie zrezygnowaliśmy ze spotkań tygodniowych w ramach duszpasterstwa młodzieżowego w parafialnej salce Caritas. Ksiądz Szweda nadal się nami opiekował, odprawiał msze święte w kościele, ale zalecał ostrożność w występowaniu publicznie, zwłaszcza ze sztandarem. Spotkaniom przewodniczył nowy prezes Henryk Dobrzyński. W czasie mojego pobytu w seminarium posyłałem mu od czasu do czasu materiały, artykuły i wykłady, między innymi list prymasa kardynała Wyszyńskiego do Bolesława Bieruta nigdzie niepublikowany. Przy okazji przyjazdu do parafii braliśmy z Bernardem Drabikiem udział w spotkaniach w salce Caritas. W czasie wakacji letnich w 1950 roku przyszedł do mnie sodalis Alojzy Brzoza i wyznał z płaczem, że zmuszono go do współpracy z UB. Od kilku miesięcy spotykał się regularnie w kawiarni w Katowicach z funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa, dostarczając mu sprawozdania ze spotkań. Podziękowałem mu za przyznanie się do tego i odtąd pomagałem mu w pisaniu tych sprawozdań, tak by nikogo z sodalisów nie obciążały.
Drugi rok studiów rozpoczął się jak zwykle rekolekcjami. Moje myśli były jednak często z sodalisami, którzy nie wiedzieli, co ich czeka.
Aresztowanie
20 października 1950 roku aresztowano Henryka Dobrzyńskiego. Ktoś z rodziny przyjechał, aby nas o tym powiadomić i ostrzec. Mogą być dalsze aresztowania. I stało się. 9 i 10 listopada aresztowano Henryka Irka, Jerzego Leichmana, Jana Gajdzika i Alojzego Brzozę. 10 listopada 1950 roku o godzinie 15.30 milicja otoczyła gmach naszego seminarium w Krakowie. Funkcjonariusze UB weszli do środka i zażądali od księdza rektora wydania mnie i Bernarda Drabika. Odczytano nam nakaz aresztowania i kazano przygotować się w ciągu pięciu minut do wyjazdu. Przeprowadzono rewizję w moim pokoju. Miałem już tort na moje imieniny. Ubrałem się w sutannę i płaszcz. Chcieliśmy jeszcze wejść do kaplicy, ale nie pozwolono nam, ponieważ alumni zebrali się tam, aby się za nas modlić. Ksiądz wicerektor dał mi swój różaniec, gdyż mój został w kaplicy. Pod eskortą wywieziono nas na dworzec kolejowy i wprowadzono do osobnego przedziału w pociągu. Żartowałem, że przynajmniej raz pojedziemy do Katowic za darmo.
W Katowicach w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa przy ul. Powstańców rozpoczęło się przesłuchanie, a potem stójka nocna pod ścianą do rana. Gdy któryś z nas upadł, dostał kopniaka i stało się dalej. Następnego dnia około godziny ósmej rano zaczęło się przesłuchanie. Krzykiem i wyzwiskami, których jeszcze w życiu nie słyszałem, chciano mnie zastraszyć. Co jakiś czas wymieniali się oficerowie śledczy. Ukazywali mi wizję Kościoła i seminarium jako sieć szpiegowską i dywersyjną skierowaną przeciwko Polsce Ludowej, będącą na usługach kapitalizmu i zgniłego Zachodu. O biskupach mówiono, że próbują nas wciągnąć w działalność antypaństwową poprzez nielegalne organizacje skierowane przeciwko ustrojowi państwa. Namawiano mnie, abym opuścił seminarium i poszedł na studia, które przedtem zaplanowałem. Oni mi w tym pomogą, jeśli się do wszystkiego przyznam i będę z nimi współpracował. Inaczej grozi mi długoletnie więzienie i zmarnowane życie. „Przedstawienie” to trwało osiem godzin. Nie podano mi nawet szklanki wody, o którą prosiłem, gdyż niczego nie chciałem podpisać. Późnym popołudniem zaprowadzono mnie do podziemia, otwarto jedną celę i wepchnięto kopniakiem do środka. Byłem półprzytomny. Zobaczyłem w bladym świetle lampy kilkunastu wyprężonych półnagich mężczyzn. Po zamknięciu drzwi więźniowie się ożywili.
– Mamy księdza! – zawołał ktoś.
Powiedziałem, kim jestem. Pomagali mi zdjąć płaszcz, sutannę i proponowali rozebrać się tak jak oni, gdyż temperatura sięgała 35 stopni Celsjusza. Gdy powiedziałem, że od wczoraj nic nie jadłem, kazano mi wziąć sobie z półki chleb i podano kubek wody. Wziąłem najmniejszy kawałek, nie wiedząc, że była to porcja tego, któremu najmniej pozostało do kolacji. W celi o powierzchni 2 na 3 m było 16 osób. O spaniu na leżąco nie było więc mowy. W nocy siedzieliśmy, opierając się plecami jeden o drugiego, a w ciągu dnia chodziliśmy wkoło, przylegając do siebie ciałami. Co jakiś czas otwierała się cela i wywoływano kogoś na przesłuchanie. Wtedy wszyscy musieli stać na baczność. Zdarzało się, że kogoś skatowanego wrzucano do celi i trzeba było opatrzyć mu rany. Najgorzej było, gdy ktoś psychicznie się załamał i zaczął krzyczeć. W jednym wypadku zabrano takiego do leczenia psychiatrycznego. Moje przesłuchania były początkowo dość brutalne. Nie obyło się bez uderzenia pięścią lub kablem, ale z czasem stawały się coraz spokojniejsze. Modliłem się, aby nie zrobiono ze mnie kaleki i bym jak najprędzej wydostał się z tego piekła. W takich warunkach trzymano mnie trzy tygodnie. Na budynku tego więzienia znajduje się dziś tablica upamiętniająca ludzi tam przetrzymywanych. W więzieniu wchodzi się w klimat pewnej psychozy. Tam dopiero człowiek ceni sobie wolność. Uwięzieni pytają każdego nowo przybyłego o amnestię. Najpierw się z tego śmiałem, a po pewnym czasie postępowałem podobnie.
1 grudnia 1950 roku przewieziono mnie do więzienia przy ul. Mikołowskiej na tzw. oddział damski, czyli śledczy. Trzeba było wszystko oddać w depozyt. Nie pozwolono mi zatrzymać nawet różańca. Po prysznicu otrzymałem bieliznę i ubranie więzienne, ręcznik, miskę i łyżkę. Dostałem się do celi nr 30 na pierwszym piętrze. W celi tej o wymiarze 2,5 na 5 m przebywało nas sześciu, wszyscy byli więźniami politycznymi. Przywitał mnie najstarszy białowłosy pan Jan Wyględa – oficer Armii Andersa i przedwojenny starosta Rybnika. W celi znajdowali się pułkownik Bajer walczący kiedyś przeciw Armii Czerwonej, dyrektor banku, którego nazwiska nie pamiętam, kierownik poczty i kaznodzieja Świadków Jehowy. W celi stał kubeł z przykrywką, stolik z miską do mycia i dzbankiem, sześć sienników i dwa taborety. Okno zaczynało się na wysokości 180 cm i było od zewnątrz zakryte skośnie ułożonymi szybami zbrojonymi tak, że można było widzieć tylko niebo. Jedynym kontaktem ze światem było bicie dzwonów z kościoła garnizonowego. Nie wolno było stać naprzeciw judasza, przez który oddziałowy mógł w każdej chwili zajrzeć do środka celi.
W więzieniu panował ustalony reżim. Na rannym i wieczornym apelu starszy celi meldował stan załogi. Po wieczornym apelu wystawialiśmy ubrania ułożone w kostkę i buty obok celi na zewnątrz, a sienniki rozkładaliśmy na podłodze. Sami układaliśmy sobie porządek dnia. Rano wspólna modlitwa i śpiewy. Po śniadaniu były zajęcia dydaktyczne. Każdy z nas mógł pół godziny mówić na temat swojej specjalności i doświadczenia. Ja objąłem dział religijny. Świadek Jehowy mówił o swojej wierze. Często doprowadzało to do kontrowersji, ale panowała tolerancja i wzajemny szacunek. Pułkownik znał literaturę rosyjską i uczył nas języka rosyjskiego. Jedyną lekturą, którą mogłem otrzymać, był podręcznik języka rosyjskiego. Poza tym każdy mówił o swoim życiu. Tak więc poznaliśmy się dosyć dobrze. Co do pocztowca mieliśmy podejrzenia, czy nie jest szpiclem, ale chyba nieuzasadnione. Zresztą te podejrzenia stały się plagą w więzieniu.
Kuźnia charakterów
Najbardziej doświadczonym więźniem był Jan Wyględa. Jego śledztwo trwało już dziewięć miesięcy. Był oskarżony o szpiegostwo i stawiano mu jeszcze kilka innych zarzutów. Dostał później 12 lat, a sprawa wyglądała następująco. Jako oficer propagandowy w Armii Andersa wygłaszał w angielskich klubach oficerskich referaty o sytuacji walki podziemnej w Polsce, a także o obozach koncentracyjnych i zbrodniach reżimu niemieckiego. Posługiwał się przy tym zdjęciami i dokumentami pochodzącymi z wywiadu. Poza tym zbierał w Anglii całą literaturę wojenną na temat Polski. Przywiózł ją nawet do kraju i przekazał Ossolineum. W czasie rewizji znaleziono przygotowane do wysyłki książki i skazano go z tego tytułu na dodatkowe trzy lata więzienia. Najwięcej z nas wycierpiał kaznodzieja. Bity między stopą a piętą mógł się poruszać tylko na czworakach. Był też głodzony, co spowodowało odklejanie się siatkówki oka. Dostawał z tego powodu dodatkową porcję i chciał się nią ze mną dzielić. Ponieważ obaj mieliśmy dziurawe koce, składaliśmy je razem i spaliśmy pod jednym złożonym. Gdy zabierano go z celi, płakaliśmy obaj, mimo że żaden z nas nie zdołał przekonać drugiego do swojej wiary. Na pułkowniku też robiono różne eksperymenty. Przez 14 dni trzymano go bez spania, a gdy zaczynał jeść, odbierano mu miskę z jedzeniem. Potem kazano czytać książkę kulinarną, czekając na moment, gdy zacznie podświadomie mówić o sobie. Po takiej „kuracji” skóra wisiała na nim jak torba na kangurze. Mnie już wiele nie przesłuchiwano, ale zdarzały się konfrontacje z zeznaniami moich kolegów. Ktoś z nich mówił o materiałach politycznych przesyłanych przeze mnie, które czytano na spotkaniach. Oficer śledczy szantażował mnie, że sprawa nasza może zostać przekazana do sądu wojskowego, a gdy nam udowodnią działalność polityczną, możemy otrzymać wyrok od pięciu lat do kary śmierci.
Gdy prowadzono nas do łaźni, przechodziliśmy obok cel, w których skazani na karę śmierci czekali na wykonanie wyroku. W czwartki o godzinie piątej rano wykonywano wyroki przez rozstrzelanie. Gdy usłyszeliśmy salwę z karabinów maszynowych, każdy z nas modlił się: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie!”.
Moja rodzina dowiedziała się o moim pobycie na Mikołowskiej dopiero po miesiącu. Po pewnym czasie otrzymałem pierwszą paczkę, ale nie było zezwolenia na widzenie. Za przysłane na moje konto więzienne pieniądze mogłem sobie kupować podstawowe produkty żywnościowe. W więzieniu nauczyłem się jeść surową cebulę i czosnek. Największym przeżyciem w więzieniu było Boże Narodzenie. Przed Wigilią odkładaliśmy z zupy ziemniaki i marchew, dodawaliśmy cebulę i czosnek, i tak powstawała sałatka wigilijna. Było przemówienie, modlitwa i życzenia. Po spożyciu przygotowanego posiłku zanuciliśmy kolędę: ,,Cicha noc, święta noc…”. Po chwili usłyszeliśmy śpiew kolęd w całym więzieniu. Nagle na placu Andrzeja rozległo się nawoływanie chłopca:
- Tato, tato, słyszysz mnie?
Wszyscy wybuchnęliśmy płaczem. Każdemu przypomniał się dom rodzinny. Wieczorem rozpoczęło się nadawanie alfabetem Morse’a życzeń do sąsiadów. Ściany nie dzieliły już, lecz łączyły. Pukanie „morsem” było surowo zabronione i groziło dostaniem się do karceru. Jest to cela w celi. Na betonie, za kratą stawiało się nagiego delikwenta, oblewało go wodą i kazano chusteczką zbierać wodę do wiadra, a potem polewało się go znów tą brudną wodą. Z upodobaniem czyniła to oddziałowa kobiet z drugiego piętra. Była to bardzo upokarzająca kara. Karcerem straszono również nas w czasie przesłuchań. Tego każdy się bał bardziej niż kary cielesnej. Aby złapać kogoś na pukaniu, zdarzały się prowokacje, dlatego mieliśmy swoje hasła i odzewy, zanim zaczęło się nadawanie. Przekazywaliśmy sobie wiadomości, relacje z rozpraw, a nawet kawały. Na jednej z rozpraw sądzono sołtysa za rozpowszechnianie fałszywych informacji przeciwko ustrojowi państwa. Powtarzał bowiem często publicznie: – I tak wszystkim trzaśnie! Gdy odczytano mu wyrok, zapytał głośno:
– Na ile?
– Pięć lat! – padła odpowiedź.
Na to on:
– Pięć, dziewięć, byle nie na śmierć. I tak wszystkim trzaśnie!
W więzieniu śledczym nie było żadnego kontaktu ze światem. W naszej celi mieliśmy we framudze okna zatyczkę wielkości kostki do gry. Po jej wyciągnięciu można było zobaczyć plac Andrzeja. Ktoś musiał jednak zaryzykować i stanąć tak, by zasłonić judasza. W pierwszym dniu świąt Bożego Narodzenia mogłem spojrzeć, zobaczyłem po raz pierwszy tej zimy śnieg i ubranych w futra ludzi zdążających do kościoła. Wieczorami, gdy leżeliśmy na naszych siennikach, rozmawiało się przeważnie o jedzeniu. Pułkownik przypomniał sobie, jak za dawnych lat podawano na ucztach pieczonego prosiaka. Dalej już działała nasza wyobraźnia. Tam dopiero doświadczyłem, jak człowiek pozbawiony pokarmu może upodobnić się do zwierzęcia. Kiedyś z okazji jakiegoś święta usłyszeliśmy, że otwierają cele i coś rozdają. Gdy otworzyły się drzwi naszej celi, widziałem, jak kalifaktor trzymał w rękach kiełbasę. Gdy rzucił ją na podłogę, okazało się, że to jest marchew. A ja mógłbym przysiąc, że widziałem kiełbasę. Kiedy indziej zdarzyło się, że przy nalewaniu zupy kawałek słoniny zamiast do miski, wpadł z powrotem do kotła. Pocztowiec się rozpłakał. On był nałogowym palaczem. Nieraz sprzątające więźniarki wrzucały nam do butów stojących na zewnątrz niedopałki papierosów. Po zrobieniu sobie skręta chciał go zapalić. Poprosił oddziałowego, a ten uchylił drzwi i przez szparę podał mu zapałkę. Niestety, podmuch zgasił ogień i rozpoczęła się scena rozpaczy z tarzaniem się po ziemi. Potem zaczęło się robienie ognia samemu. Była to sztuka znana wtajemniczonym. Trochę rdzy z kubła kładło się na sęk z wydrążonym dołkiem i zaostrzonym patykiem obracało się szybko tam i z powrotem tak długo, aż patyk zaczął dymić i się zapalił. Bankowiec z początku wstydził się siadać na kubeł i dostał zatwardzenia. W końcu dał sobie wytłumaczyć, że więzienie to jest pierdel i nie trzeba się ludzkich czynności wstydzić. Przy puszczeniu bąka mówiliśmy sobie: na zdrowie!
Raz w tygodniu prowadzono nas do łaźni pod prysznic. Ciepła woda leciała przez trzy minuty. Kto nie zdążył, wracał namydlony do celi. Przy zmianie bielizny zdarzały się tragedie. Niektórzy musieli sobie z przodu niedopiętych kalesonów zakładać chusteczkę. Więzienia w tamtych czasach, gdy przebywali w nich więźniowie polityczni, były szkołą życia, uniwersytetem powszechnym, kuźnią charakterów, a nawet pewną formą rekolekcji. Tam czuliśmy się wewnętrznie wolni.
Proces
Pewnego dnia wręczono mi wezwanie do stawienia się na rozprawę do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach 22 marca 1951 roku. Wyznaczono mi obrońcę z urzędu Władysława Kazimierczaka. Od tego dnia cała cela codziennie się za mnie modliła. Rano owego dnia wyprowadzono nas siedmiu na korytarz i postawiono obok siebie pod ścianą. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się wszyscy razem. Powiedziałem:
– Chłopcy, dziś jest Wielki Czwartek. Chrystus będzie w nas sądzony. Głowy do góry!
Od bramy więziennej prowadzono nas ul. Mikołowską do sądu wojewódzkiego, a potem korytarzami do dużej sali sądowej. Przed nią stał szpaler młodych ludzi. Byli to przeważnie studenci medycyny – koledzy Janka Gajdzika. Sala była pełna. Posadzono nas w porządku alfabetycznym na ławie oskarżonych. Za nami siedzieli nasi śledzie. Naprzeciw nas była ława dla korespondentów. Na sali rozpoznawaliśmy naszych najbliższych z rodzin, księży oraz wielu kolegów i koleżanek z Sodalicji. Napięcie wzrosło, gdy na salę wszedł wysoki sąd. Sądzono nas z artykułu 36 MKK. Przewodniczącym był sędzia sądu wojewódzkiego Franciszek Matlak. Długo trwało odczytywanie naszych personaliów oraz aktu oskarżenia. Potem sędzia postawił Alojzemu Brzozie pytanie, czy podtrzymuje złożone w czasie śledztwa zeznania i przyznaje się do przynależności do nielegalnej organizacji pod nazwą Sodalicja Mariańska. Alojzy wziął głęboki oddech i głośno powiedział:
– Nie, nie przyznaję się!
Nastąpiła konsternacja wśród naszych śledczych, którzy za nami siedzieli. Na sali rozległ się szmer. Sędzia pokazał w kierunku sali akta z podpisem oskarżonego.
– Przecież oskarżony to własnoręcznie podpisał.
Odpowiedź brzmiała: – Bo zostałem do tego zmuszony.
– W jaki sposób? – zapytał sędzia.
– Byłem maltretowany i nie wiem, co podpisywałem.
Sędzia kazał mu usiąść i zapytał Henryka Dobrzyńskiego, czy przyznaje się do winy. Dobrzyński odpowiedział podobnie jak Brzoza.
– Nie przyznaję się i odwołuję wszystkie zeznania złożone w czasie śledztwa.
I tak jeden po drugim odwoływaliśmy nasze poprzednie zeznania. Nasi śledczy mówili nam, że żywi z więzienia nie wyjdziemy. Oni nam jeszcze pokażą, na co ich stać. Sędzia zarządził przerwę. Przedstawiciele prasy i radia zniknęli ze swych miejsc. Nie było zamierzonego procesu pokazowego. Nas wyprowadzono z sali do osobnych pomieszczeń. Nie wpuszczono do nas nikogo, nawet księdza, który przyniósł dla nas Komunię świętą. Po pół godzinie rozprawa toczyła się dalej. Na salę wezwano pierwszego świadka. Był to Jerzy Osadnik – pomocnik kościelnego, który zeznał na śledztwie, że otwierał nam salkę Caritas przed każdym spotkaniem. Na pytanie, czy podtrzymuje zeznania złożone przedtem na piśmie, oświadczył, że podpisał je pod przymusem, a teraz je odwołuje. Sędzia zdenerwowany nakazał aresztować go na sali i odprowadzić. To samo stało się z naszym kolegą Gerardem Szygą, który także odwołał swoje zeznania. Groziła im kara do pięciu lat więzienia za składanie fałszywych zeznań. Ksiądz Jan Szweda też nie potwierdził w całości swych poprzednich zeznań, ale nie został zatrzymany. Prokurator zarzucał nam tchórzostwo, ale oskarżonym wolno kłamać. Na sali zawrzało. Wszyscy dowiedzieli się, jak nas traktowano w śledztwie. Sędzia pozwalał mówić dalej, nawet wówczas gdy prokurator żądał przerwania tych kłamliwych, jak twierdził, zeznań. Rozprawa przeciągała się. W końcu sędzia ją zamknął, zarządzając ponowne śledztwo. Uniewinnił jedynie Janka Gajdzika, który zeznał, że był na spotkaniach jedynie ze względu na to, że grywał na organach i akordeonie. Został więc natychmiast zwolniony ku radości swoich kolegów z medycyny. Wróciliśmy do naszych cel z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony cieszyliśmy się, że świat dowiedział się, co dzieje się w więzieniach, a z drugiej strony spodziewaliśmy się najgorszego ze strony naszych śledzi. Pan Wyględa, doświadczony więzień, powiedział: – Nawarzyliście sobie piwa. Tak tylko młodzi mogli postąpić.
Pierwsze dni i noce były dla mnie koszmarem. Śniłem, że mnie torturują. Modliłem się do Matki Boskiej, aby nas obroniła. Mijały tygodnie i nie było żadnego przesłuchania. Wreszcie 28 kwietnia 1951 roku otrzymałem wezwanie na kolejną rozprawę. Tym razem wprowadzono nas do małej sali sądowej. Za nami weszli nasi oficerowie śledczy i nikt więcej. Zrozumieliśmy, że będzie to rozprawa przy drzwiach zamkniętych. Spodziewaliśmy się wysokich wyroków. Sędzia rozpoczął przewód sądowy rutynowo. Po stwierdzeniu naszych personaliów odczytał ten sam akt oskarżenia co poprzednio i zapytał, czy po rozwadze przyznajemy się do winy, a gdy powtórzyliśmy zgodnie, że nie czujemy się winni, sędzia powołał na świadków naszych oficerów śledczych. Zapytał każdego z nich, czy przesłuchiwał oskarżonego zgodnie z przepisami, to znaczy czy nie stosował żadnych form przymusu lub zastraszenia. Odpowiedzi ich były identyczne: zgodnie z prawem, bez przymusu.
Sędzia Franciszek Matlak uznał świadków za wiarygodnych, a ich zeznania za prawdziwe. Nasze ,,kłamstwa” natomiast za zrozumiałe z powodu lęku przed grożącą nam odpowiedzialnością karną. Uznawszy nasz młody wiek, dotychczasową niekaralność i fanatyzm religijny podsycany przez kler za okoliczności łagodzące, wymierzono nam najniższe kary, od sześciu miesięcy do jednego roku z zaliczeniem dotychczasowego aresztu śledczego. Koszty sądowe poniosło państwo. Było to nasze zwycięstwo, a właściwie zwycięstwo Maryi i łaski Bożej w nas.
Po rozprawie przeniesiono nas na oddział karny, gdzie były łagodniejsze warunki. Można było korzystać z codziennych spacerów, okresowych widzeń, pisania listów do rodzin oraz z biblioteki więziennej. Na spacerach mogłem zobaczyć kilku naszych księży, m.in. ks. Karola Pilawę. Najpiękniejszym dniem był l1 czerwca 1951 roku, kiedy po siedmiu miesiącach wyszedłem na wolność. W domu uświadomiłem sobie w całej pełni, co przeżyli moi Rodzice i rodzeństwo po moim aresztowaniu, a także wielu moich przyjaciół. Pierwsze kroki skierowałem do kościoła i na probostwo, aby podziękować Bogu za wszystko, a księżom za modlitwę i pomoc. Owocem tych wydarzeń były dwa powołania kapłańskie. Po powrocie z więzienia Jerzy Leichman i Henryk Irek wybrali drogę kapłaństwa.
Jerzy wstąpił do Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie, a Henryk poszedł do Zgromadzenia Ojców Salwatorianów.
Fragmenty wspomnień ks. Stanisława Sierli „Życie darowane mi po raz drugi”, Michałkowice 2004.